12 kwietnia w Centrum Kultury i Promocji w Złotym Stoku odbyło się spotkanie z Władysławem Kozakiewiczem - mistrzem olimpijskim z Moskwy z 1980 roku w skoku o tyczce.
Spotkanie prowadził Michał Czerniawski. Goście, którzy przybyli na spotkanie usłyszeli odpowiedzi na pytania m.in. o dzieciństwo sportowca, jego idola, a także skąd u niego tak ogromna miłość do sportu. Nie zabrakło także pytań o mistrzostwo olimpijskie i słynny gest Kozakiewicza.
Jak mówił mistrz, sport był jedynym kierunkiem, który przypasował do jego charakteru. Opisał także, jak wyglądały jego początki z dyscypliną, w której kilkanaście lat później święcił największe triumfy. - Brat był w kadrze Polski juniorów starszych w skoku o tyczce. Pokazał mi, jak ten wielki drąg trzyma się w ręku i mówi: skacz. Oczywiście na początku nie skakałem nad prawdziwą poprzeczką. Zacząłem trenować na skoczni w dal. Postawliśmy dwa drewniane stojaki do skoku wzwyż, poprzeczkę zawiesiliśmy na wysokości 90 cm i rozpoczęliśmy naukę. Pierwsza próba wyglądała tak, że pobiegłem z tyczką, jednak pięć metrów przed poprzeczką wyrzuciłem ją i oddałem skok bez niej. W końcu, po co przy takiej wysokościmi tyczka? Próbowałem raz, drugi, trzeci, ale za każdym razem tyczka wędrowała na bok. Brat stwierdził więc, żebym spróbował swoich sił w skoku wzwyż i tak skończył się pierwszy dzień nauki. Za dwa tygodnie spróbowałem jednak ponownie i tym razem się udało - opowiadał o swoich początkach w drodze na szczyt multimedalista mistrzostw Polski. Dodawał, że im więcej trenował i robił rzeczy związanych z lekkoatletyką i innymi dyscyplinami, tym bardziej się rozwijał.
Na pierwszych zawodach z alumionową tyczką skoczył 1.8 metra. - Byłem z siebie bardzo dumny, bo nie byłem ostatni. Dwóch zawodników nie przeskoczyło w ogóle wysokości. W gazecie napisali o mnie, że najmłodszy zawodnik skoczył 1,8 metra, a nie że byłem ostatni z tych, którzy zaliczyli próby. To było bardzo budujące i dało niesamowitą motywację do dalszej pracy. Wtedy po raz pierwszy poczułem się jak prawdziwy sportowiec - wspomina.
Droga Kozakiewicza na szczyt nie była jednak usłana różami. Na igrzyskach w Montrealu w 1976 roku był głównym faworytem do złota, ale do kraju wrócił bez krążka. - W tamtym okresie byłem najlepszy, wręcz nie do pokonania. Skakałem 10 cm wyżej niż wszyscy inni na świecie. Czasami jednak los powoduje, że choć jesteś najlepszy, to nie osiągasz celu. W Montrealu ktoś wymyślił, że skoki próbne oddaje się według listy startowej. Siedziałem na ławce i czekałem aż przyjdzie moja kolej. Przede mną zrezygnowało dwóch zawodników i wywołali mnie, chociaż miałem jeszcze trochę czasu. Wstałem, trochę się poruszałem i niedogrzany stanąłem na rozbiegu. W trakcie skoku nogi zaczepiły się na poprzeczce i leciałem głową w dół. Wkręciłem się tak, żeby wylądować na matę. Pech chciał, że lewą nogą uderzyłem w dołek, w który wkłada się tyczkę. Uderzyłem w kant śródstopiem i rozerwałem torebkę stawową i złamałem kość śródstopia - opowiada mistrz olimpijski. Przez adrenalinę wydawało się, że będzie mógł jeszcze skakać. Spróbował jeszcze startu w zawodach, nawet udało mu się zaliczyć pierwszą wysokość. Następne próby kończyły się już jednak niepowodzeniem i ostatecznie Kozakiewicz zajął odległą 11. pozycję.
Już w następnym roku był tak zmotywowany, że wygrał wszystkie zawody, w jakich startował. Na przełomie lat 70. i 80. był najlepszym tyczkarzem na świecie. Potwierdziły to Igrzyska Olimpijskie w Moskwie w 1980 roku z kontrowersyjnymi zachowaniami w tle.
- W sporcie jest taka zasada, że na zawodach lekkoatletycznych się nie gwiżdże. Kibice albo klaszczą, albo panuje cisza, aby sportowiec mógł się skoncentrować. Tak było od zawsze i jest niemalże wszędzie - mówił Kozakiewicz. Niemalże, bo w Moskwie było inaczej. Gdy polski zawodnik stawał na rozbiegu słychać było gwizdy. Nie pomogło nawet to, że Polak prezentował kapitalą dyspozycję i bił rekordy olimpijskie. - Mieli swoich faworytów. Miał wygrać Konstantin Volkov lub Sergiej Kulibaba. Do finału dostałem się jednak ja i Volkov. Podczas każdej próby wygwizdywali mnie niemiłosiernie. Nie pomogło nawet to, że skoczyłem lepiej niż mój przeciwnik i było pewne, że wygrałem złoty medal - wspomina Kozakiewicz.
Mając zapewnione olimpijskie złoto i możliwość prób, chciał pobić rekord świata. - W każdym innym miejscu kibice byliby wdzięczni, że mogą to zobaczyć na własne oczy. W Rosji było jednak inaczej. Gwizdy nie ustawały. Pomyślałem więc, że muszę im coś na to odpowiedzieć. Jak spadałem po udanej próbie i ustanowieniu rekordu świata zrobiłem spontniczny zamach rękoma, wyszedł słynny już gest i poszło w świat - opowiada 65-latek i na koniec dodaje: - Jestem chyba jedynym człowiekiem na świecie, który pobił rekord świata i został wygwizdany - śmieje się Kozakiewicz.
Za wykonanie słynnego gestu Rosjanie chcieli Polakowi odebrać nawet medal. Twierdzili, że obraził ich naród. Sportowiec i jego współpracownicy musieli jakoś z tej sytuacji wybrnąć i podać powód wykonania takiego gestu. Przyjęto wersję, że Kozakiewicz wykonał gest do poprzeczki, którą przeskoczył. Udało się, uwierzyli.
Spotkanie zakończyło się rozdaniem autografów oraz wspólnymi zdjęciami przybyłych gości z jednym z najbardziej rozpoznawalnych mistrzów olimpijskich w kraju.
mwinnik / em24.pl
Od treningów na piasku, po słynny gest. Władysław Kozakiewicz gościł w Złotym Stoku [foto]
2019-04-17 09:53:57
gość: ~mnm
Usunięto mój wpis o tym, że Kozakiewicz to po prostu folksdojcz i nie wiadomo, czy do PE startuje jako Polak, Niemiec czy folksdojcz
2019-04-17 09:54:09
gość: ~mnm
Usunięto mój wpis o tym, że Kozakiewicz to po prostu folksdojcz i nie wiadomo, czy do PE startuje jako Polak, Niemiec czy folksdojcz
2019-04-17 09:54:18
gość: ~mnm
ostatnio dodany post
Usunięto mój wpis o tym, że Kozakiewicz to po prostu folksdojcz i nie wiadomo, czy do PE startuje jako Polak, Niemiec czy folksdojcz
REKLAMA
REKLAMA