Ogrom cierpień, jakie zgotował los niewinnym ludziom, cywilom w czasie II wojny światowej, szokuje nas po dziś dzień. Wojna trwała sześć lat, jednak w sercach osób, które narażone były na represje i cierpienie z nimi związane, trwa do dzisiaj. Decyzje jednostek wpłynęły na miliony ludzi i ich rodziny. Upływający czas nie pozwolił wyzwolić się z piętna, jakie zaznaczyła na swoich ofiarach wojna.
Jednym ze stygmatów jest Sybir. Jakże trafne są zdania: „Sybir nie jest pojęciem geograficznym, ale symbolem represji caratu, a później Stalina i jego pogrobowców wobec Polski i Polaków. Dlatego więzienia, obozy, zsyłki na całym terytorium Rosji i polskie cierpienia z tym związane nazywamy «Sybirem», a jego ofiary «Sybirakami»”.
Dziś przypada Dzień Sybiraka.
Aleksandra Giryn – Moryl dziś mieszkanka Ząbkowic Śląskich na Sybir została wywieziona w pierwszym rzucie. Był rok 1940, dokładnie 10 lutego, wczesna godzina poranna. Zastukali do drzwi, kazali otworzyć i ubrać się. Siedmioosobowa rodzina wsiadała na sanie, przerażona, zziębnięta, nikt nie wiedział co się dzieje. Dowieziono ich do miejscowości Buczacz, gdzie następnie wsiedli do bydlęcych wagonów i ruszyli w nieznane…
Karolina Drzewosz: Jak było w tych wagonach? Panował strach, ktoś rozmyślał nad planami ucieczki, czy może ludzie cierpieli w spokoju, nie chcąc zwracać na siebie uwagi?
Aleksandra Giryn – Moryl: Najpierw czekaliśmy do wieczora, aż zwiozą resztę ludzi. W środku były tylko maluitkie okienka i prycze do spania, po obu stronach – z takich zwykłych bali drewna. Na środku stał piecyk, dawali trochę węgla – można było ogrzać dłonie. W jednym z rogów znajdowała się na wylot wyrąbana dziura, która służyła nam jako toaleta. Podczas drogi zatrzymywano parę razy pociąg. Wtedy przychodził NKWDzista, odryglowywał wagony i pozwalał wyjść z dzbanuszkiem lub wiadrem, by napełnić go wodą. A jak nie było wody to śniegiem, bo przecież każdemu chce się pić. Na większych stacjach dostawaliśmy trochę zupy, bochenek chleba. Po drodze chorowaliśmy, ludzie też umierali, wtedy wyrzucano ich z wagonów na pobocze. Tak po prostu, mogła ich pożreć zwierzyna. Oczywiście panował strach. Modliliśmy się, trzymaliśmy swoich. Nie wiedzieliśmy gdzie jedziemy, chociaż były pewne domysły. Płakaliśmy. Jak wyjechaliśmy 10 lutego, tośmy dojechali 28 marca. Póki były tory, jechaliśmy, później nakazano kołchoźnicom zawozić nas do kolejnej wioski, z której inni kołchoźnicy zawozili nas do następnej. Oczywiście byliśmy pod nadzorem konwoju.
KD: Świat wyglądał inaczej, gdy dotarliście na miejsce?
AG-M: Początkowo wjechaliśmy do olbrzymiego lasu, poruszaliśmy się w głąb niego, aż dotarliśmy do leśnej miejscowości. Były tam ogromne baraki. Podobnie jak w wagonie, na środku stał piec z dużą blachą. Oczywiście o wiele większy od tego wcześniejszego. Ten piec nie tylko musiał nas ogrzać, ale każda rodzina musiała sobie tam przyrządzić coś do jedzenia, wodę podgrzać, o ile oczywiście mieli co. Okazywało się, że ludzie wieźli ze sobą trochę żywności, ktoś załóżmy miał kawałek jakiejś słoniny, czy trochę kaszy, to dzielił się z innymi. Oczywiście tak, żeby zostało dla niego. Każdy chciał każdemu pomóc, ludzie są życzliwsi w nieszczęściu, dostrzegają bliźnich. Już wiedzieliśmy co nas czeka. Jest takie rosyjskie powiedzenie: „Kto nie pracuje, ten nie je”. Często nam je powtarzano.
KD: Pracowali wszyscy, łącznie z dziećmi? Co było Pani zadaniem?
AG-M: Wszystko, co się ruszało, musiało pracować. Miałam wtedy 7 lat. ludzie zajmowali się tam głównie wyrębem lasu. Po jakimś czasie nauczyłam się rąbać drzewa i razem z innymi dziećmi robiliśmy to, co dorośli. Ale gdy już ścięto drzewo, trzeba je było oczyścić z gałęzi. To właśnie robili najmłodsi. Brzmi dość łatwo, lecz jest to trudne zadanie, bo nie można zapominać, że drzewa te były wielkie, miały grube i mocne gałęzie. Następnie wszystkie „odpadki” trzeba było przenieść w jedno miejsce i bezwzględnie je spalić.
KD: Dlaczego?
AG-M: Tam, w tajdze bardzo łatwo było o pożar. Wystarczy sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby to wszystko się podpaliło.
KD: Przez cały rok zajmowano się tym samym?
AG-M: Latem zbieraliśmy runo leśne. Jagody, czarne borówki, grzyby. Każdy musiał spełniać normy, czyli zbierać określoną ilość runa. Zanosiliśmy je do punktu skupu, gdzie robiono zapasy zimowe dla ludności. Zapasy polegały na wydłubywaniu w środku pnia „żłobów”, do których wsypywano borówki. Gdy następowała zima, jagody zamarzały, a potem podjeżdżano i wydłubywano je, by móc zrobić przykładowy kompot. Jeżeli zebraliśmy wystarczająco dużo, mogliśmy pozbierać też trochę dla siebie.
KD: Czyli w lecie było o wiele łatwiej?
AG-M: Tak. Było więcej jedzenia. Polacy znaleźli nawet sposób na zasadzenie żywności. Jeżeli ktoś miał jakąś lepszą spódnicę, czy chustę, czy coś, co mógł zaoferować, to szliśmy do tubylców, którzy w zamian dawali nam np. wiadro ziemniaków. Co prawda nie musieliśmy tam żadnego pola, ale mieliśmy wykarczowane tereny, które nawoziliśmy ludzkimi fekaliami, wygrzebywanymi z rowów, które służyły jako toalety.
KD: Jak wydzielane były posiłki?
AG-M: Dorosły, pracujący człowiek dostawał ok. 600 g chleba, a dzieci pracujące ok. 200 gram. Moja matka była wtedy w ciąży. Urodziła w baraku malutkie dzieciątko, w strasznych warunkach. Nie było niemowlęcia czym karmić. Ona sama nie jadła, w piersi nie było pokarmu. Brało się wtedy szmatkę. Do tego kawałeczek czarnego, twardego chleba, bo tylko taki był i dawało się dziecku do ssania. Czasem, gdy było trochę cukru, to dodawało się do chleba. Wtedy aż się dziecku buzia cieszyła. Chyba żadne dziecko tam nie przetrwało.
KD: Co było dla Pani najcięższym okresem? Czy były momenty, gdy ciało odmawiało posłuszeństwa i nie było zdolne do pracy?
AG-M: Zachorowałam razem z moim bratem. Przede wszystkim z głodu i zimna. Mieliśmy silną gorączkę. Przyszedł lekarz, potwierdził, że jesteśmy chorzy. Przynosił malutkie bryłki cukru i dolewał do nich jakieś kropelki, chyba żołądkowe. To było całe leczenie. Z dnia na dzień było coraz gorzej. Cukier nie pomagał, lekarz też nie. Pewnego dnia powiedział mojej mamie, że brat z tego wyjdzie, będzie silny i zdrowy, a mnie trzeba szykować na śmierć. A stało się odwrotnie. W czerwcu, czyli zaledwie po trzech miesiącach pobytu mój brat zmarł. Ja przeżyłam. Po powrocie do Polski dowiedziałam się, że była chora na tyfus.
KD: Praca była obowiązkowa podczas choroby?
AG-M: Ja byłam bardzo słabiuteńka, za bardzo na pracę. Rodzice musieli chodzić do lasu, a więc brali mnie na zewnątrz, bo już była wiosna i kładli na kocyku na kubikach drzewa. I tak leżałam, póki mama nie wróciła z lasu.
KD: Mieliście specjalne uniformy? Czy pracowaliście w tym, w czym przyjechaliście?
AG-M: Na początku w tym, co mieliśmy na sobie. Później, tym, co chodzili do lasu dawali takie pikowane kufajki i ciepłe spodnie. To zależało. Zwykle byliśmy bardzo marnie ubrani. Owijaliśmy nogi szmatami. Była pewna dziewczynka, nazywała się Adelcia, miała niecałe dwa latka, biedna, chora, czekała w baraku na mamę. Matka z kolei wycieńczona nie miała siły, by dojść do córeczki, była zziębnięta, głodna. Zebrała siły o doszła. Razem poszły spać. Tylko Adelcia się obudziła. Chłód kobietę pokonał.
KD: Co się działo z dziećmi gdy ich rodzice umierali?
AG-M: Zabierano je do rosyjskich domów dziecka. Dzieciaki zapominały języka polskiego, zapominały, że są z Polski. Zmieniano im imiona. Gdy po jakimś czasie Polacy chcieli odnaleźć zrusyfikowane dzieci, które przecież nic nie pamiętały, znaleziono sposób, aby przy dzieciach w domu dziecka przeżegnać się, te które poznawały gest i dokańczały: „W imię Ojca, Syna i Ducha Świętego. Amen” – były Polakami.
KD: W obozie można było posługiwać się językiem polskim?
AG-M: Tak.
KD: Nawet w obecności Rosjan?
AG-M: Tak. Im nie zależało na naszej rusyfikacji. Oni od początku chcieli naszej śmierci, śmiali się z Niemców, że tracą na Polaków pociski i pchają ich do komór gazowych. Chwalili się, że oni są mądrzejsi, bo każą nam pracować, bo i tak potem sami umrzemy, z wycieńczenia, z głodu. Powtarzali nam wciąż, że jesteśmy tam, by zdechnąć.
KD: A co ze szkołą? Z nauką?
AG-M: Na początku nic. W 1943 roku trafił do nas nauczyciel – pan Wojciechowski, którego fotografię wciąż trzymam. Założył polską szkołę, na którą miał już zezwolenie. A to wszystko za sprawą Związku Patriotów Polskich, który powstał w Moskwie. Zaczęto się wreszcie nami interesować, cały świat dowiedział się, że tysiące ludzi zostały wywiezione do pracy. Warunki trochę się polepszyły. Zorganizowano wtedy pomoc dla Polaków. Tak samo jak organizowane są zbiórki dla potrzebujących, tak wtedy zorganizowano taką dla nas. Pamiętam, że było mleko w proszku, zupa grochowa, smalcu trochę. Przez sześć lat nie wiedziałam nawet, co to jest - zapomniałam, że jest mięso.
KD: Czyli Pan Wojciechowski uczył dzieci. Jak się to odbywało?
AG-M: Śpiewaliśmy, modliliśmy się, to była nasza siła, dzięki temu przetrwaliśmy. Dzieci mowy polskiej nie zapomniały. Żebyś wiedziała, jak myśmy się tego polskiego uczyli, tej historii naszej. Po prostu chłonęliśmy wiedzę. Mieliśmy tylko naftowe lampki przy ścianach. Za dnia chłopcy wystrugali trochę łuczywa, wysuszyliśmy sobie to i podpalaliśmy dla światła. Nie mieliśmy też zeszytów, była tylko ruska gazeta „PRAVDA”, która nam je zastępowała. Pisaliśmy między linijkami, w każdym wolnym miejscu. Nie było długopisów. Pisaliśmy piórami. Ach, jak myśmy się chcieli uczyć. Nieraz jak chodzę po klasach, widzę, że dzisiaj to nawet najważniejszych dat nie znają. A my wszystkie znaliśmy. Śpiewaliśmy pieśni patriotyczne, słuchaliśmy opowieści – fascynowało nas wszystko, co mówił nasz nauczyciel, a szczególnie, gdy mówił o Polsce. Jak kazali nam iść do lasu, to zbieraliśmy się w większe grupki, w środku szedł nauczyciel i mówił głośno, żeby każdy go usłyszał. Nie marnowaliśmy czasu. Byliśmy spragnieni wiedzy. Mieliśmy wspaniałych nauczycieli, cudownych. Zaszczepili we mnie miłość do edukacji. Podziwiałam ich. Podziwiam.
KD: Już wtedy wiedziała Pani, że zostanie nauczycielką?
AG-M: Moja mama zawsze chciała, żebym była nauczycielką – i tak się stało. Ale nie dlatego, że ona tak sobie wymarzyła. O wszystkim zdecydował Sybir. Poczułam powołanie, chciałam też w ten sposób spłacić dług moim nauczycielom, szczególnie Panu Wojciechowskiemu. Pracowali w tak ciężkich warunkach, tam nie było podręczników, tam nic nie było, tylko gazety – zeszyty. Oni swoją postawą potrafili wykrzesać miłość do nauki. Ilu oni nas pieśni nauczyli, ile książek opowiedzieli. Sami nie mogliśmy czytać. Wszystkie lektury poznawaliśmy dzięki nim „Antek”, czy „Janko Muzykant” –nie mieliśmy możliwości przeczytania tych książek, ale opowieści o nich nauczyły nas wrażliwości. Uwrażliwiali nas na cierpienie ludzkie.
KD: Jak się Pani stamtąd wydostała?
AG-M: Byłam tam sześć lat i trzy miesiące. Stosunki rosyjsko – polskie coraz to bardziej się poprawiały. Na terenie Związku Radzieckiego powstało wojsko, w którym walczyli Polacy w tych wielkich bitwach. Dostaliśmy zezwolenie na powrót do ojczyzny. Była radość nie z tej ziemi. Tę ojczyznę to my we snach widzieliśmy, marzyliśmy o niej. Jak myśmy dojechali , jak żeśmy wyskoczyli z wagonów, przypadliśmy do ziemi i zaczęliśmy ja całować, brać ją garściami do dłoni. I tak, dziecko, pozostało do dziś – ta miłość. Trafiłam do polskiego domu dziecka. Łącznie do Polski wróciło 22- sierot. Przywieźli nas do miejscowości w centralnej Polsce, do dużego, starego szpitala, gdzie musieliśmy przebyć okres kwarantanny, przebadali nas. Z rodziny został mi tylko brat. Gdyby nie dom dziecka nie przetrwalibyśmy.
KD: I co po tym domu dziecka?
AG-M: Dzielili nas do różnych szkół. Ja akurat trafiłam do liceum pedagogicznego. I tak została nauczycielką. I niczego w życiu nie żałuję.
KD: Utrzymuje Pani kontakt z kimś z obozu?
AG-M: Parę dni temu dzwoniłam do jednej z pań. Była pielęgniarką – śliczną i modą.
KD: Z czym kojarzy się Pani Syberia?
AG-M: Z dzieciństwem, smutnym, trudnym, wręcz tragicznym, z głodem, chłodem i ciężką ponad dziecięce siły, pracę fizyczną, utratą najbliższych z rodziny, ojcem, z matką, z czterema braćmi…
Pani Aleksandra skończyła studia pedagogiczne, jest nauczycielką z powołania. Do szkolnictwa zaraził ją jej pierwszy nauczyciel, z którym była na Syberii. Dziś chociaż jest na emeryturze do lat, wciąż pracuje. Ale nie dla pieniędzy, dla satysfakcji. Potrafi się wszystkim zachwycać, kwiatkiem, płatkiem śniegu – cieszy się z życia. Pokazując swoje spracowane ręce, uśmiecha się. Miała wtedy 8 lat, a wciąż to pamięta.
Karolina Drzewosz/eMKa
Sybir – walka o przetrwanie. Dziś jest Dzień Sybiraka.
2012-09-17 14:27:14
Karolina Drzewosz/eMKa
Ogrom cierpień, jakie zgotował los niewinnym ludziom, cywilom w czasie II wojny światowej, szokuje nas po dziś dzień. Wojna trwała sześć lat, jednak w sercach osób, które narażone były na represje i cierpienie z nimi związane, trwa do dzisiaj. Decyzje jednostek wpłynęły na miliony ludzi i ich rodziny. Upływający czas nie pozwolił wyzwolić się z piętna, jakie zaznaczyła na swoich ofiarach wojna.
2012-09-17 20:10:40
gość: ~?????
ostatnio dodany post
Dużo imprez w naszym mieście.Praktycznie co tydzień,ale żeby oddać hołd takim ludziom to nasze kochane władze nie mają czasu...
REKLAMA
REKLAMA