Express-Miejski.pl

Legenda o skarbie Wodnika

Legendy Ziemi Ząbkowickiej

Legendy Ziemi Ząbkowickiej fot.: Express-Miejski.pl

Raz w tygodniu publikujemy nagrodzone w konkursie na najciekawszą legendę Ziemi Ząbkowickiej prace. Organizatorem konkursu było stowarzyszenie LGD Qwsi. Dziś prezentujemy legendę Marty Kilian.

Po chłodnej, długiej wiośnie nadeszło upalne lato. Powietrze było ciężkie i gęste. Krajobraz falował. Ludzie z nadzieją spoglądali w niebo wypatrując, choć jednej chmury zwiastującej deszcz.

Albert Warchol źle znosił panujący skwar, podobnie jak jego brat, rodzice i Anna – pomoc kuchenna. Chłopca upały jednak nie zniechęcały, każdego dnia wstawał o świcie kiedy temperatura była bardziej znośna i pomagał w najdrobniejszych nawet pracach domowych. Zaraz po przebudzeniu biegł do stajni, gdzie wraz z ojcem doił krowy, następnie wyprowadzał je na pastwisko. Młodzieniec rozpalał ogień w piecu i krzątał się po kuchni. Po powrocie do domu czekał na niego garnuszek ciepłego mleka i kawałek świeżego chleba wypieczonego dzień wcześniej przez Annę.Do południa spędzał czas w pobliskim wyrobisku, gdzie wydobywano glinę, pomagał przy formowaniu cegieł i ich wypalaniu. Wieczorem oporządzał zwierzęta w stajni, a po pacierzu zapadał w spokojny i mocny sen. Albert był niezwykle pracowity, czego nie można był powiedzieć o jego leniwym i zarozumiałym starszym bracie Marku.

Rodzina Warcholów mieszkała w gospodarstwie położonym pomiędzy Banau (Dzbanowem) i Hemmersdorfem (Ożarami). Dom na skraju lasu, w którym mieszkała szczęśliwa rodzina, choć piętrowy sprawiał wrażenie niewielkiego. Pobielone, grube mury odbijały słońce. W niektórych miejscach pojawiały się wybrzuszenia, to wilgoć z lasu wdzierała się do środka. Biała farba framug okiennych w niektórych miejscach kruszyła się. Dach z szarej, betonowej dachówki sprawiał wrażenie zmęczonego, ale solidnego. Gdzieniegdzie wciskał się mech.

Do domu można było wejść od strony kuchni przez wielkie i ciężkie drewniane wrota lub głównym wejściem prowadzącym przez wąski, ciemny korytarz do poszczególnych pomieszczeń. W domu panował zaduch, bowiem gospodyni nie pozwalała otwierać niewielkich okien. Światło dziennie nie docierało do pokoików, a budynek przeważnie ginął w cieniu drzew. Było jeszcze jedno wejście do domu, sekretne, znane tylko mieszkańcom. Zaczynało się w piwnicy i prowadziło przez niski korytarzyk z półokrągłym sklepieniem w stronę pieca do wypalania cegieł. Była to kryjówka, mająca strzec gospodarzy przed niebezpieczeństwem. Za domem od strony południowo – wschodniej cieszyło oczy malownicze wzniesienie porośnięte młodnikiem dębowym. Chłopcy lubili się na nie wspinać. Ze szczytu widoczne pobliskie Banau znaczyło obecność innych ludzi, a po drugiej stronie można było podglądać pracę w wyrobisku. Naprzeciw głównego wejścia do domu była łąka i niewielki zagajnik, a w nim studnia z kołowrotem wyłożona cegłówką. Kołowrót był wysłużony. Mroźne zimy i gorące lata, takie jak to, dały o sobie znać. Drewno popękało w wielu miejscach, a intensywny dawniej kolor, stał sięwypłowiały. Nigdy też nie był konserwowany pomimo tego drewno było solidne i z całą pewnością z wnętrza studni można było wyciągnąć hektolitry wody. Rączka była wyślizgana, wyrobiona od dłoni, bo każdy z domowników w inny sposób uruchamiał mechanizm. Głęboka studnia sprawiała wrażenie mrocznej. Jej zwieńczenie wyłożono mocno wypaloną cegłą, która w niektórych miejscach kruszyła się. Niczym wędrujący od domu do domu żebrak ujawniała ubytki w uzębieniu. Chłopcy często do niej zaglądali i snuli różne historie o tym, co znajduje się na jej dnie. Opierali się o wystającą jej część i twarzami zwróconymi do lustra wody dyskutowali ze starą, poczciwą studnią. Czasem wrzucali do niej kamienie, ale tylko wtedy gdy upewnili się, że nie ma w pobliżu dorosłych. Do studni prowadziła wydeptaną, wąską ścieżką. Jej okolice porastały drzewa owocowe, głównie jabłonie, które pięknie kwitły wiosną. Anna w tym czasie lubiła chodzić po wodę,bo tak ładnie pachniało, a szum pszczół unosił się ponad jej głową. W domu nie było bieżącej wody więc służąca kilka razy dziennie szła do studni, by zaczerpnąć krystalicznie czystego i przeraźliwie zimnego płynu. Metalowe wiadro w cieplejsze dni pokrywało się skroploną parą znaczącą różnicę temperatur. Przychodziły takie dni, w których Annie brakowało sił, a woda przecież była niezbędna w gospodarstwie. Wówczas wysyłała chłopców do studni, najczęściej w tym obowiązku, wyręczał ją Albert.

W ogrodzie rosły drzewa jabłoni, gruszy, a nawet krzewy aronii, z której ojciec Alberta robił nalewki ku uciesze Anny. W jesienne, długie wieczory siadała przy piecu i piła z kieliszka gęsty napój.

Pewnego letniego dnia kiedy bracia szukali ochłody w cieniu drzew owocowych, Anna poprosiła Marka o przyniesienie wody ze studni. Chłopiec zajęty struganiem nowej piszczałki z wierzby wysłał Alberta. Młodzieniec bez wahania opuścił kryjówkę. Przeszedł jak zawsze przez wąską ścieżkę i dotarł do schowanej wśród drzew studni.

-Dzień dobry Studnio! – krzyknął na powitanie. Studnia zwyczajowo odpowiedziała przedrzeźniając głos Alberta. Chłopiec spuścił wiadro w jej ciemne wnętrze. Tym razem woda, którą nabrał wydawała mu się wyjątkowo ciężka. Zaparł się jedną nogą o ceglany murek studni i z całych sił napierał na wyślizganą rączkę. Zdawało mu się, że to upał odebrał mu wszystkie siły więc postanowił, że jak tylko wyciągnie wiadro, napije się zimnej wody. Ku zdumieniu Alberta wiadro, które wyciągnął nie było wypełnione wodą. W jego wnętrzu siedział malutki, zielony stwór cały obślizgły i mokry. Ubranie przyklejało się do skóry i nie można było odróżnić, w którym miejscu jest materiał, a w którym ciało. Nos przybysza duży, w kształcie kropli, zajmował niemalże całą twarz, z jednej z dziurek skapywała żółto – szara maź. Głowa porośnięta siedmioma włosami, sterczącymi w różne strony sprawiała wrażenie komicznej. Często kobiety we wsi opowiadały historie o złych Wodnikach z Nysy Kłodzkiej - rzeki, która znajdowała się nieopodal miejsca, w którym mieszkał młody Warchol. Przestrzegały przed spotkaniem ze złośliwym stworem. Przybysz swoimi malutkimi, czarnymi ślepiami świdrował chłopca dobrych kilka minut.

- Wiedziałem, że to ty przyjdziesz po wodę więc zabrałem się pierwszym transportem do góry. – przerwał milczenie nieproszony gość. Albertowi aż zakręciło się w głowie. Nie wiedział, co ma powiedzieć, a bicie serca zatykało mu uszy. Gdyby tylko mógł się ruszyć z miejsca, wziąłby nogi za pas. Jednak teraz sprawiały wrażenie wrośniętych w ziemię. Opuścił zrezygnowany ręce i się poddał. – Co tak mrugasz oczami? – zapytał przybysz.

- Ja... ja… ja nie chciałem zrobić nic złego – wyrzucił słowa jak pocisk z armaty – Przyszedłem po wodę… - Albert poczuł się bezradny. Jeśli zacznie krzyczeć i tak nikt go nie usłyszy.

- Wiem, że jesteś dobrym chłopcem. Nie musisz się mnie bać – rzekł powoli – Jestem Wodnik i wbrew temu, co mówią baby na wsi, nie jestem zły. Karzę tylko tych, którzy są zachłanni i głupi, a ty do takiej grupy ludzi się nie zaliczasz. – chłopiec poczuł się troszkę lepiej i rozluźnił mięśnie, jednak nie stracił czujności i w dalszym ciągu obawiał się najgorszego.

- Czego ode mnie chcesz? – wydukał z trudem. Wodnik ubawiony całą sytuacją zdawał sobie sprawę jak ludzie reagują w czasie spotkań z nim. Albert jak na swój wiek wykazał się nie lada odwagą. Inni już dawno uciekliby w podskokach gdzie pieprz rośnie.

- Chcę żebyś został moim powiernikiem. – rozpoczął swoją opowieść Wodnik - Na dnie studni znajduje się skarb. To nie jest zwykła studnia, ona potrafi płatać ludziom różne figle. Teraz jest w niej woda, ale nastanie taki dzień, kiedy wyschnie. Wówczas zejdź na jej dno. Znajdziesz tam skrzynię pełną skarbów. Na zewnątrz wyniesie ją tylko człowiek o czystym sercu, a ty takim człowiekiem jesteś. Zatem Albercie nigdy się nie zmieniaj. Bądź dla wszystkich uczynny, nie czyń nikomu krzywdy, a pewnego dnia zostaniesz nagrodzony – Wodnik patrzył przez chwilkę na chłopca, który stał oniemiały. Stwór wspiął się na ceglany murek i wskoczył do studni. Albert, co sił w nogach pobiegł do Marka strugającego w cieniu drzew piszczałkę.

- Chodź ze mną szybko do studni! Tam jest Wodnik! Rozmawiałem z nim! – Marek pobiegł za bratem. Niestety mimo nawoływań i powtarzania rytuału napełniania wiadra wodą i wciągania go na górę, Wodnik nigdy więcej nie pokazał się chłopcom. Albert opowiedział o spotkaniu starszemu bratu. Przyobiecali sobie, że nigdy nikomu nie zdradzą tajemnicy Wodnika.

Tak mijały lata. Chłopcy wyrośli. Marek jako pierworodny syn miał zostać na gospodarstwie i zająć się w przyszłości samodzielnie cegielnią. Albert pojechał do miasta na nauki. Zdolniejszy od starszego brata, oczko w głowie ojca, który widział go w wojsku. Czasy były niepewne, a żołd wojaka mógł zapewnić młodszemu synowi godne życie. Pracowity i zaradny Albert nie zmienił się nic, zawsze uśmiechnięty i z dobrym słowem na ustach zjednywał sobie ludzi. Marek stał się chciwy. Nie szanował schorowanego ojca, gardził matką. Cegielni nie doglądał z należytą starannością. Gospodarstwo popadało w coraz większą ruinę.

Na Święta Wielkiej Nocy Albert przyjechał odwiedzić rodziców i brata. Anna poszła po wodę, by przygotować wieczerzę dla rodziny Warcholów. Wracając z pustym wiadrem spotkała Marka.

- Nie ma wody w studni – rzekła zrozpaczona. – Ani kropelki…

- Głupiaś! Oszukujesz jak zawsze, bo nie chce ci się dźwigać wiader! – wykrzyczał Marek. Zrezygnowana Anna poszła w stronę domu. Miała nadzieję, że Albert coś zaradzi.

Wzburzony Marek szedł do cegielni kiedy przypomniał sobie historię z dzieciństwa opowiedzianą przez brata.

- Albert nie zmyślił sobie Wodnika – mruknął pod nosem – Czyli skarb czeka na właściciela… - pobiegł co sił w nogach do studni. Musiał być szybszy od brata. Pewnie zaraz stara Anna przyprowadzi go na miejsce.

Kiedy Marek opuszczał się w głąb studni po śliskich kamieniach usłyszał zbilżające się głosy. Ręce ślizgały mu się. Dlatego by przyspieszyć zejście na dół postanowił skoczyć. Dalsza powolna wędrówka nie miała sensu. Bardziej sprawny i wyćwiczony Albert bez trudu mógłby go wyprzedzić w zejściu i zgarnąć cały skarb.

- Anno zapewniam cię, że woda jest w studni – uspakajał służącą Albert – Nie powinnaś chodzić po wodę. Jesteś już zmęczona. Niech robią to młodsi, wysyłaj Marka, niech odciąży cię z tego obowiązku. – mówił spokojnym głosem. – Zaraz nabiorę wody i pomogę ci w przygotowaniu wieczerzy – słowa brata docierały do Marka jak zza światów. Rozglądał się nerwowo po dnie studni, ale po skarbie nie było ani śladu.

- Twoja zachłanność nie zna granic – usłyszał głos za plecami – Szukasz skarbu – złe oczy zapaliły się w ciemnościach. – Co mówiłem przed laty?! – grzmiał głos. Albert i Anna nasłuchując odgłosów z dna zastygli opierając się o murek studni – Tylko człowiek o czystym sercu otrzyma skarb studni. A ty, jesteś pazerny, zły i leniwy. Nie szanujesz ludzi i co myślisz, że oddam ci całe bogactwo? Mylisz się! – wykrzyknął Wodnik, który siedział na wielkiej, drewnianej skrzyni. Marek znalazł się w potrzasku. Widział twarz brata na górze.

- Albert, na pooooooooooo…. – głos starszego brata urwał się, a buzująca woda wdarła się do studni. Jej szum zagłuszył śpiew ptaków wypełniający zagajnik.

Opowieści o Wodniku z Nysy Kłodzkiej przetrwały do dziś. Nawet wojenna zawierucha nie pozwoliła zapomnieć o nim mieszkańcom, tym starym i tym nowym, którzy po 1946 roku przybyli na Ziemię Odzyskaną. Pomimo wielu prób nikt nie odnalazł skarbu Wodnika. Na fundamentach domu rodziny Warchol dziś stoi nowy dom, a zagajnik nazywa się Warchołówka.

chica / express-miejski.pl

0

Dodaj komentarz

Dodając komentarz akceptujesz regulamin forum

KOMENTARZE powiadamiaj mnie o nowych komentarzach

REKLAMA