Express-Miejski.pl

Legenda o strażniku bolesławowego skarbu

Legendy Ziemi Ząbkowickiej

Legendy Ziemi Ząbkowickiej fot.: Express-Miejski.pl

Raz w tygodniu publikujemy nagrodzone w konkursie na najciekawszą legendę Ziemi Ząbkowickiej prace. Organizatorem konkursu było stowarzyszenie LGD Qwsi. Dziś prezentujemy legendę Jarosława Żurawskiego.

Dawno, dawno temu w podsudeckiej puszczy, nieopodal wsi Muszkowice należącej do henrykowskich cystersów, w ubogim szałasie wśród buczyny mieszkał pustelnik, starzec Alwar. Ogromny, dziki las otaczający jego siedlisko budził przerażenie wśród okolicznych mieszkańców, a o samym Alwarze oraz puszczy otaczającej jego szałas krążyły po okolicy niesamowite opowieści. Mieszkańcy okolicznych wsi i henrykowscy cystersi opowiadali, że w muszkowickim lesie straszy i jest to miejsce od zarania dziejów przeklęte, a każdy kto zapuści się w głąb niegościnnej kniei marnie kończy. Wszyscy zachodzili w głowę, dlaczego Alwar mieszka tam samotnie i jak to jest, że jako jedyny nie boi się zapuszczać w głąb tego dzikiego, strasznego lasu.

Pewnej lipcowej nocy Piotr, cysterski opat z Henrykowa został nagle, przez nieznanego gońca, który natychmiast powrócił skąd przybył, wezwany do leżącego na skraju cysterskich posiadłości u podnóża pobliskich gór, granicznego grodu Bardo, a że wezwanie było nader pilne opat kazał niezwłocznie zaprzęgać i wyruszył w podróż. Woźnica wiozący czcigodnego opata, pomimo wielkiego strachu przed osławionym złą sławą muszkowickim lasem, wybrał drogę z Henrykowa do Barda najkrótszą – właśnie tą, która wiodła przez nieprzyjazną podsudecką puszczę w okolicy Muszkowic. Opat Piotr, choć pomny złej sławy tego lasu, z uwagi na niezwykłą pilność otrzymanego wezwania przystał na propozycję woźnicy i nakazał mu jechać do Barda traktem przez Muszkowice i Sadlno. Noc była piękna, świeciły gwiazdy i księżyc, nic nie zapowiadało, że podróż przez nieprzyjazną okolicę może być niebezpieczna. Powóz wiozący opata śpiesznie i bez przeszkód sunął po gościńcu, aż do Muszkowic. Nagle, kiedy woźnica popędzał konie, tuż przed samą wsią, z pogodnego nocnego nieba uderzył piorun i rozpętała się straszna burza z ulewą. Pioruny i wicher zwaliły na gościniec drzewa, ale zaradny woźnica postanowił objazdem ominąć wieś, by jadąc bocznym traktem przez las, szybko, mimo szalejącej burzy, dotrzeć do Barda. Tak też się stało. Powóz skręcił z głównej drogi i zaczął mozolnie piąć się w górę przez bukowy las. Burza jednak nie ustępowała, spłoszone nawałnicą konie gnały przed siebie, aż nagle kilkadziesiąt metrów przed powozem, przy leśnej drodze, woźnica zobaczył dziwne migające, jasne światło. Ze strachu natychmiast zatrzymał konie i powiadomił o swoim odkryciu opata. Mężczyźni w obawie przed dziwnym zjawiskiem, aby zapobiec większemu spłoszeniu koni, postanowili nie jechać dalej, opuścić powóz i na piechotę przejść przez las kilkadziesiąt metrów w stronę bijącego w lesie blasku aby sprawdzić co też tam się znajduje. Kiedy zbliżali się do światła, burza, tak nagle jak się pojawiła tak ustąpiła. Zrobiło się cicho i spokojnie, przestał lać deszcz. Kiedy mężczyźni podeszli bliżej zobaczyli, że światło, które widzieli z oddali to ogień, przy którym leży jakaś postać. Bojąc się czy nie jest to zasadzka przygotowana na podróżnych przez leśnych rabusiów bardzo ostrożnie zbliżali się do ognia i wówczas dostrzegli, że leżąca postać jest poraniona i mocno krwawi. Jeszcze bardziej przerażeni mężczyźni podeszli jednak bliżej, woźnica w rannym człowieku rozpoznał pustelnika Alwara, który czasami przybywał do Henrykowa na odpust. Starzec dawał oznaki życia, ale był bardzo ciężko ranny i nieprzytomny. Opat Piotr postanowił zabrać rannego do powozu, a widząc, że leśna droga po gwałtownej burzy jest grząska i usłana zwalonymi drzewami zadecydował, że tej nocy nie uda się do Barda, a rankiem wyśle tam umyślnego, aby wywiedział się po cóż tak pilnie wzywano go do grodu i rozkazał aby woźnica natychmiast wiózł ich do Henrykowa.

Po powrocie do klasztoru braciszkowie zajęli się troskliwie rannym Alwarem, opatrzyli jego rany, napoili i do rana Alwar odzyskał przytomność. Wkrótce też powrócił z Barda wysłany tam skoro świt przez opata umyślny, który przekazał Piotrowi informację, że nikt go w Bardzie nie potrzebował, a jego nocne wezwanie do grodu musiało być fałszywe. Wielce zdziwiony tą wiadomością opat, dowiedziawszy się o powrocie do żywych pustelnika Alwara, natychmiast postanowił go odwiedzić i wypytać, cóż takiego przydarzyło się mu minionej nocy w muszkowickim lesie, że odniósł tak poważne obrażenia. Wówczas staruszek opowiedział Piotrowi przerażającą historię o wilkach, które uprzedniego wieczoru, kiedy w spokojną, ciepłą, letnią noc szykował się do snu, niespodziewanie zaatakowały jego szałas. Wataha podeszła pod sam szałas i zaczęła wdzierać się do środka. W obawie o swoje życie Alwar chcąc uciekać wybiegł z szałasu, a rozwścieczone wilki rzuciły się na niego szarpiąc jego ciało. W tym momencie z nieba uderzył piorun, który podpalił szałas pustelnika. Spłoszone wilki, przerażone hukiem gromu i płonącym ogniem uciekły, jednak poraniony Alwar nie mógł już ruszyć się z miejsca, wykrwawiał się aż stracił przytomność. Obudził się dopiero pod opieką henrykowskich braciszków. Alwar był bardzo wdzięczny opatowi, że ten uratował mu życie, ale jednocześnie bardzo zdziwiony, że opat w środku nocy znalazł się na bocznym trakcie, w głębi nieprzyjaznej podsudeckiej puszczy. Kiedy opat opowiedział Alwarowi, że tylko za sprawą dziwnego i jak się okazało fałszywego wezwania do Barda i dziełem przypadku jego powóz musiał zboczyć z głównego traktu, aby objechać zwalone przez burzę drzewa, dzięki czemu znalazł się on w pobliżu płonącego szałasu, Alwar zrozumiał, że to nie przypadek, a przeznaczenie i postanowił opowiedzieć Piotrowi swoją historię.

Alwar był strażnikiem leśnych kurhanów – mogił, w których pochowano pierwszych mieszkańców pobliskich Sambic – tych, których przed wielu laty król Bolesław Chrobry kazał ochrzcić wodą z leśnego źródła Cyryla i założyć gród Sambice – późniejsze Ziębice. I tak też ochrzczeni uczynili. Kiedy już wybudowali nad brzegiem Oławy niewielki drewniany gród, który od imienia swego przywódcy i najstarszego z nich Sambora nazwali Sambice, nadszedł straszliwy kataklizm. Na dopiero co stworzoną osadę najechał wraz ze swoją drużyną okrutny czeski książę Brzetysław, którego straszliwi wojowie palili i niszczyli wszystko co na swej drodze napotykali. Tak też i spalili Sambice, a mieszkańcy grodu, którzy zdołali przeżyć ten najazd, poranieni, w panice, pod przewodnictwem Sambora, uciekli z grodu do pobliskiej wielkiej podsudeckiej puszczy gdzie znaleźli schronienie. Uciekający sambiczanie nie zabrali ze swego płonącego grodu zbyt wiele, ale uratowali to co mieli najcenniejszego – skarb króla Bolesława Chrobrego, który kazał ich ochrzcić i założyć nowy gród. Król na budowę nowej osady przekazał jego założycielom wielką skrzynię pełną kosztowności – złota i drogich kamieni, które złupił podczas swojej wyprawy na sąsiednie Czechy. Mieszkańcy z ogromnego skarbu uzyskanego od króla nie wydali zbyt wiele, bo zaczęli dopiero budować swoje Sambice i kiedy najechał na nich czeski książę Brzetysław postanowili uciec do lasu i ukryć w nim swój skarb, aby w przyszłości powrócić do osady i mieć za co odbudować zniszczone Sambice. Jednak ciężko ranni i wycieńczeni uciekinierzy zaczęli w dzikim lesie szybko wymierać, więc ci co pozostali postanowili w ich mogiłach – kurhanach ukryć obok szczątków swoich bliskich także skarb króla Bolesława. Aby skarb nie wpadł w ręce rabusiów postanowiono go rozdzielić i w częściach pochować w różnych mogiłach, obok jednej z nich w swoim szałasie mieszkał Alwar, prawnuk najstarszego mieszkańca Sambic – Sambora. To jemu pradziadek nakazał pilnowanie skarbów ukrytych w kurhanach, tak aby nie dostały się w niepowołane ręce, a w przyszłości posłużyły jedynie do odbudowy zniszczonych najazdem Brzetysława Sambic. Samotny i leciwy Alwar, ostatni z żyjących mieszkańców Sambic, dożywający swoich dni w szałasie pośród muszkowickiego lasu, aby odstraszyć ewentualnych rabusi, rozpowiadał po okolicy straszne historie o tym lesie, duchach, grobach i dzięki temu nikt z okolicznych mieszkańców na zapuszczał się w głąb muszkowickiego lasu, w którym Alwar jako strażnik kurhanów i bolesławowego skarbu wiódł życie pustelnika. Staruszek opowiadając opatowi swoją historię nieopatrznie zdradził jednak, iż jeden z kurhanów ze szczątkami Sambora oraz skarbami znajduje się tuż przy jego spalonym szałasie. Opat nie mógł przepuścić takiej okazji, chciwość w nim zwyciężyła! Natychmiast kazał zaprzęgać powóz i wraz z kilkoma braciszkami, z którymi umówił się co do podziału skarbów, wyruszył w stronę muszkowickiego lasu na miejsce nocnej tragedii. Braciszkowie rozkopali mały pagórek znajdujący się obok zgliszcz alwarowego szałasu i na niewielkiej głębokości znaleźli obok szczątków pochowanego tu człowieka ogromną, drewnianą, okutą żelazem skrzynię. Strasznie namęczyli się braciszkowie wyciągając skrzynię z rozkopanej mogiły, ale udało się. Trudno było dobrać się do skarbu, bo skrzynia zamknięta była ogromnymi kłódkami, postanowił więc opat przewieźć ją do klasztoru gdzie miejscowy kowal sprawnie ją otworzył w obecności samego opata i kilku braci cystersów. I cóż ujrzeli zebrani? Skrzynia była prawie pusta, jedynie na jej dnie znajdował się pergaminowy zwój – jak się okazało był to testament Sambora, w którym nakazywał on swojemu wnukowi Alwarowi strzeżenie bolesławowego skarbu, a za zdradę tajemnicy jego ukrycia obłożył klątwą wszystkich tych, którzy ją ujawnią lub wydadzą znaleziony skarb na cel inny niż odbudowa Sambic. Obok testamentu leżało zaledwie kila złotych monet. Przerażeni klątwą Sambora mnisi w popłochu wybiegli z kuźni z wiadomością do Alwara leżącego w jednej z cel klasztornych. Kiedy opowiadali mu o swoim odkryciu, ten zorientowawszy się, że wbrew przysiędze złożonej pradziadowi zdradził tajemnice skarbu króla Bolesława i naraził jego skarb na splądrowanie, padł nieprzytomny. Wówczas na klasztor spadł grad płonących strzał, od których drewniane zabudowania klasztorne szybko się zajęły. To Tatarzy wracający spod Legnicy najechali Henryków grabiąc i paląc miejscowy klasztor.  W pożodze zginął Alwar i większość mnichów. Spłonął też testament Sambora. Z życiem uszedł opat Piotr, który z wdzięczności za oclenie aby odwrócić działanie klątwy Sambora i odkupić swoje grzechy: zbeszczesczenie grobu Sambora w poszukiwaniu skarbów w muszkowickim lesie oraz chciwość, która popchnęła go do tego czynu, postanowił na miejscu gdzie stał szałas Alwara i znajdował się kurhan chroniący szczątki pierwszego sambiczanina Sambora oraz jego testament, wznieść leśną kaplicę. Na budowę kaplicy Piotr przeznaczył złote monety znalezione w skrzyni obok testamentu Sambora, a od imienia świętej Anny, w której to dzień wykopano skrzynię z testamentem Sambora, nadano kaplicy wezwanie św. Anny.

Do dziś w lesie, na wzgórzu nad Muszkowicami, stoi okazała leśna kaplica pod wezwaniem św. Anny, a w otaczającym ją gęstym lesie, pozostałości pradawnej puszczy podsudeckiej znajdują się liczne, niemające już swojego strażnika kurhany, których w obawie przed klątwą Sambora nikt nie odważył się tknąć. W kurhanach tych, być może czeka na odnalezienie, podzielony przez pierwszych sambiczan na części skarb króla Bolesława Chrobrego, ale pamiętać trzeba, że jego przeznaczenie jest jednoznaczne - na odbudowę Sambic. Tych, którzy chcieliby spożytkować go inaczej okrutny los potraktuje tak jak Alwara i mnichów, którzy zginęli w tatarskim najeździe w płonącym henrykowskim klasztorze.

----------------------------------------------
Pisowania zgodna z oryginałem.

chica / express-miejski.pl

0

Dodaj komentarz

Dodając komentarz akceptujesz regulamin forum

KOMENTARZE powiadamiaj mnie o nowych komentarzach

REKLAMA