Express-Miejski.pl

Deus le volt, czyli jak Albert z Brodą wziął krzyż

Legenda Ziemi Ząbkowickiej

Legenda Ziemi Ząbkowickiej fot.: Express - Miejski.pl

Konkurs na najciekawszą legendę Ziemi Ząbkowickiej został rozstrzygnięty. Do siedziby Stowarzyszenia LGD Qwsi nadesłano 51 prac konkursowych. W każdy piątek będziemy publikować nagrodzone prace. Dziś zaprezentujemy legendę Michała Czerniawskiego.

- Kwiecik! Przestańże snuć  swoje opowieści z młodości. Popatrz, wszyscy bracia już poczerwienieli. Miej nad nimi litość- skwitował wypowiedź szczerym uśmiechem opat cysterski. Miał rację- wszyscy braciszkowie z klasztoru henrykowskiego byli już dawno zgorszeni tym, co Kwiecik usilnie starał się im przekazać od ponad godziny. Pomimo przeżytych ponad 80 lat i straconej ręki wciąż wykazywał niezwykłą charyzmę i zainteresowanie wszelakimi figlami.

- Wybaczcie mi mili bracia, ale co nagrzeszyłem to nagrzeszyłem…a jaką dostałbym pokutę? Kwiecik zabawnie obrócił się w stronę grubego opata, głośnym śmiechem kpiąc z całej sytuacji.

-Z tego co do tej pory usłyszałem, zasłużyłbyś swoimi czynami na habit u kamienieckich augustianów po odejściu Wincentego. Tymczasem przejdźmy do spraw zasadniczych. Skrybowie gotowi?  Dobrze. Na czym skończyliśmy nasze wspominki? A, tak! Cienkowice!

- Oj braciszkowie, słabą wy to pamięć macie, jak nie wiem co! Przecie to pan Łyka wam podarował. A gdzie! Jasna ch… - zakończył w półsłowa Kwiecik litując się nad zgorszonymi już zakonnikami, po czym pociągnął od nowa- Moja pamięć odmawia czasami, wybaczcie braciszkowie. On się wymienił z waszym czcigodnym klasztorem za dwa pługi jakie wam podarował w Ciepłowodzie, wtedy, gdy…. Coraz ciszej mówiąc zakończył wywód w połowie zdania szybko przy tym smutniejąc. W celi zapanowała grobowa cisza, która przyprawiała zebranych o dreszcze. Większość spośród obecnych znała przyczynę zająknięcia Kwiecika.

-…wyruszył na krucjatę, czyż nie? – ozwał się próbując dokończyć zdanie jeden z młodszych mnichów.

-Tak, ma brat rację, ale sądząc po dziewiczych wypryskach na twarzy nie pamięta lub po prostu nie zna wszystkiego. Nie ciekawi brata dlaczego taki ktoś jak Pan z Brodą, wzbraniający się od walki kiedy tylko można, wyruszył bić się z poganami na północ?

Mnich zdumiał się. Nikt nigdy o tym nie wspominał. Dociekliwy umysł szybko połączył oba fakty. – Co się takiego wydarzyło?

- Oj, niedoświadczony jest brat i jeszcze nie wie, że o pewne rzeczy nie warto pytać. Choć opowiem wam. Ale tylko po to, aby żaden nie palnął jakiegoś głupstwa przy panu Łyce, i nie przywoływał tamtych czasów…Ale najpierw może miodziku!? – uśmiech Kwiecika wyrażał szczery podziw dla klasztornych trunków.

- Później Kwiecik! Dopiero spożywałeś. Jeszcze nam jej nie dokończysz. Do dzieła!- Opat aż się uniósł z ławy, wyraźnie dając chłopu do zrozumienia, że nie żartuje.

- Dobrze już, dobrze. Co opat taki nerwowy? Powiadają, że celibat idzie do nas z zachodu, może to przez to?- Kwiecik w sekundzie wywołał śmiech u opata przełamując jego złość.- Ale ma szacowny brat rację. Dopiero co strawa była, jeszcze byłbym was tutaj wszystkich na tamten świat wysłał, Bóg już niełaskawy dla moich jelit… - Kwiecik! – ryknął opat.

- Już dobrze, dobrze… Był 12 kwietnia 1204 r., pod Konstantynopolem Dytryk z rodu Czurbanów…

* * * * * * * *

- Dytryk, uważaj! – obok głowy 44 letniego Czurbana przeleciała strzała wystrzelona przez wareskiego najemnika na służbie cesarza Konstantynopola. Była to ledwie  jedna spośród setek innych rozdzierających powietrze wokół murów Złotego Rogu w stolicy Bizancjum.

- Było blisko, dzięki przyjacielu!- skinął głową  Dytryk, po czym za chwilę głos jego kamrata ozwał się ponownie: - Za Boga Dytryku!

- Za Boga!- odkrzyknął Czurban, po chwili dodając pod nosem- i za ciebie moja ukochana Cristino…

Na murach Konstantynopola ważyły się losy setek tysięcy ludzi. Z jednej strony byli to krzyżowcy walczący za Boga, o ziemię i czasem przez grzechy. Mieli udać się do Egiptu, żeby stamtąd poprowadzić triumfalny marsz na Jerozolimę. Niezbadane są jednak boskie plany i szatańskie pokusy na które człowiek niewiele może zdziałać. Na skutek jednego lub drugiego wyprawa skierowała się na chrześcijański Konstantynopol z misją osadzenia pretendenta do tronu… Pomimo sukcesu swojego przedsięwzięcia krzyżowcy wraz z wenecjanami nie otrzymali obiecanej nagrody od nowego cesarza. Odezwały się  za to stare spory między chrześcijanami z Rzymu i Konstantynopola. Dwór Królowej Miast spiskował, krzyżowcy niecierpliwili się. Zaczęło się oblężenie. Duchowieństwo nie miało wątpliwości. Wojna była sprawiedliwa, gdyż toczyła się o dług, a przede wszystkim o sprawiedliwość, której miał zaznać Aleksy V Dukas, który zabiwszy faworyta krzyżowców zagarnął cesarskie insygnia. 12 kwietnia 1204 r. rozpoczął się kolejny szturm…

- Popatrzcie tam! – krzyczał z dziobu statku herold wskazując energicznie w stronę jednej z wież. Maszt jednego ze statków weneckich łamał się wskutek zderzenia z wieżą. W ostatniej chwili wyskoczył z niego pewien rycerz z Durebois, który ratując swoje życie rzucił się na wieżę pełną wrogów, których zdołał przegonić. Teraz machał ręką i zachęcał innych do żywszego ataku. Dytryk Czurban walczył już  w przejściu, jakie wybito w miejscu starej bramy. W duszy cały czas prowadził rozmowę ze sobą. - Co ja tutaj robię? Czy tak właśnie odkupuje się grzechy? To przecież nie może pomóc twej duszy Cristino… Tak bardzo chciałem…Tak mi ciebie brakuje… W oczach Dytryka pojawiły się łzy. Jego ciosy stały się silniejsze pod wpływem emocji i uczuć, które żywił do zmarłej żony…- Byłaś taka piękna, dałaś mi wspaniałego syna, dlaczego musiałaś odejść? Cios potężnego warega wytrącił go nagle z zamyślenia.  - Skoncentruj się na Boga!- wykrzykiwał przyjaciel, którego poznał podczas wyprawy. Czurban mocniej zacisnął rękę na rękojeści miecza i ruszył do walki kładąc trupem kilku Greków. Armia obrońców poszła w rozsypkę, po ulicach szerzył się chaos i panika. Rozpoczęła się rzeź mieszkańców. Trwała kilka dni. Wielki, wspaniały Konstantynopol został obrabowany z relikwii i bogactwa przez rycerzy Chrystusa. Kiedy dookoła zwycięzcy swym odwiecznym prawem dokonywali gwałtu na mieście i jego mieszkańcach, Dytryk siedział przy schodach jednej z wież roztrzęsiony na widok tego co dzieje się wokół, pogrążając się w wyrzutach sumienia. –Nie chciałem zabijać chrześcijan, przecież Jerozolima miała być naszym kluczem do odkupienia… Chciałem abyś dostała się do raju Cristino… Klepnięcie w ramię przez towarzysza uspokoiło go.  Wyczytał w wyrazie twarzy przyjaciela z Clari pełne zrozumienie. Dobrze wiedział co siedzi w głowie Dytryka. Czym prędzej opuścili mury…

* * * * * * * *

Brat młodszy podrapał się po głowie i rzekł: No dobrze, ale co pierwsza z wypraw krzyżowych zwołanych przez śp. Innocentego III ma wspólnego z rycerzem z Ciepłowód?

-Bardzo wiele habitku! Otóż Dytryk był ojcem naszego zacnego Pana Łyki! Kiedy ten kończył 15 lat, Bóg podjął decyzję o przyjęciu do siebie jego matki a zarazem żony Dytryka, pani Cristiny. Wielce kochał on swoją wybrankę. Piękną Włoszką była. Za każdym razem jak nabierała powietrza, każdy patrzył czy aby przypadkiem suknia w okolicy serca wytrzyma… -Kwiecik, opamiętaj się!- opat przemówił nie na żarty. -Wybaczcie, ale ona była taka piękna…Dytryk stracił wiele. Szatan wykorzystał chwilę jego zwątpienia i zaczął ciągnąć w złą stronę. Czurban w coraz większym żalu się pogrążał. Miał syna, ale ten przypominał mu żonę. Żyli we Wrocławiu, gdzie poznał kasztelana bardzkiego Dzierżko Peregryna. Jemu też powierzył opiekę nad synem, którego od najmłodszych lat wychowywał na prawego człowieka. Dzięki niezwykłemu urokowi i obyciu Alberta Dzierżko przyjął go do siebie. Sami wiecie jakie urzędy piastował rycerz z Brodą. Jeszcze ze ś. p. Henrykiem Brodatym żył niemal jak z bratem. Kiedy już pewnym był Dytryk co do przyszłości syna, postanowił wziąć krzyż i wyruszyć do Ziemi Świętej, aby pomóc duszy swej zmarłej żony dostać się do królestwa niebieskiego. Chciał się pewno pozbyć też strasznego żalu jaki siedział mu w sercu…Wyruszył na początku roku pańskiego 1202 kierując się do Wenecji… Słowa Kwiecika zaspokoiły żądzę wiedzy mnicha z wypryskami. Jednak nie na długo.  - A co stało się po zdobyciu miasta z Dytrykiem i jego przyjacielem? - Czy to jest ta słynna zakonna cierpliwość? Najpierw miodzik! – Kwiecik wyciągnął kubek w stronę młodego cystersa. Za przyzwoleniem opata uzupełniono go, ale tylko do połowy. Kwiecik wypił  jednym duszkiem, narzekając pod nosem na to, że dostał tylko pół porcji. Przetarł usta i począł dalej mówić: -Posłuchajcie zatem. Wkrótce po zdobyciu Konstantynopola cesarzem został Baldwin hr. Flandrii. Nie działo się dobrze w nowym państwie. Szybko biedniało i nie miało rycerzy do walki. Zanim jeszcze bitwa z Bułgarami pozbawiła Baldwina życia w rok po zdobyciu Królowej Miast, Dytryk wraz z przyjacielem udali się w rodzinne strony rycerzyka z Clari. Modląc się w katedrze Notre-Dame Dytryk w samym Paryżu decyzję podjął, że chce przed śmiercią zobaczyć syna i w swoich stronach poszukać przebaczenia. Wiedział, że już niedługo Bóg się po niego odezwie. Kiedy powróciwszy przekroczył lasy pod Wrocławiem miał niemal 70 wiosen. Głodny i zziębnięty został przyjęty w mieście przez rodzinę swych starych ziomków. Od nich to dowiedział się, że jego syn wyrósł na wspaniałego rycerza i dzierży ziemię Karczyn i Ciepłowody, i że akurat dogląda swoich włości. Dytryk pozostał na noc w gościnie i rankiem wyruszył w stronę posiadłości pana Łyki. Szedł dwa dni pośród śniegów wraz z jednym podróżnikiem, który zdążał do Nysy i służył mu za przewodnika. W trzeciej części traktu Dytryk pożegnał się i odbił w stronę Henrykowa przedzierając się przez zasypane śniegiem lasy. Znacie wy braciszkowie zapewne nasze ziemie na tyle dobrze, żeby wiedzieć że łatwo tutaj o zgubę. Słynni czterej rabusie z Bobolic wyruszali regularnie  przeczesując je w poszukiwaniu łatwego łupu. Bóg chciał, że tamtego dnia natrafili na staruszka Dytryka, a był luty roku pańskiego 1227.

* * * * * * * *

- Wojsław, Gostach, bierzcie go! Ja z Bogusiem obedrzemy go ze wszystkiego.- rzekł Przybysław, herszt bandy. Sędziwy już Czurban nie był w stanie opierać się oprawcom. Tym bardziej, że w jego stronę skierowano cztery ostrza, które bez problemu pozbawiłyby go wszystkich członków. Kiedy dwóch z nich ujęło go za ramiona, Przybysław i Boguchwał podeszli bliżej rozdzierając szaty w poszukiwaniu sakwy. Dytryk jednemu sprzedał odruchowo kopniaka w rodzinne klejnoty, drugiemu spluwając w twarz. Jego duma nie pozwalała poddać się bez walki. Kiedy Boguchwał dopiero zbierał się  ze śniegu,  Przybysław wycierając twarz zamachnął ze złością swoim tasakiem na starca. Ten zamknął oczy, aby nie patrzeć na swoją śmierć. Nagle poczuł, że jego ramiona zwalniają się z uścisku, do uszu zaczęły napływać krzyki jego niedoszłych oprawców, które na dodatek wyraźnie się oddalały. Czym prędzej rozwarł powieki i zobaczył przed sobą uciekających rzezimieszków. Za jego plecami stał postawny rycerz o długiej, ciemnej brodzie, a wokół niego 5 innych uzbrojonych ludzi.

- Nie obawiajcie się nas starcze, przybyliśmy ci pomóc. Polujemy na tych rabusiów. Byłbym ci niezwykle wdzięczny, jeśli raczyłbyś zostać świadkiem w ich sądzie. Czy mogę liczyć na twą pomoc? Oniemiały Dytryk poznał syna w ułamku sekundy. Miał oczy Cristiny, jego włosy przypominały jej kruczoczarne loki. Po chwili zastanowienia odparł: - Oczywiście panie, będę ci pomocny! Albert uśmiechnął się:- bardzo jestem rad. Proszę zdradź mi jeszcze swoje imię starcze. – Dytryk z Czurbanów, kupiec, krzyżowiec, pełen żalu tułacz,  a przede wszystkim ojciec najwspanialszego z rycerzy na Śląsku- odpowiedział, ostatnie słowa przeplatając płaczem. Kiedy Łyka zorientował się z kim ma do czynienia, padł na kolana ściskając zziębniętego ojca. W drodze do zamku w Ciepłowodach rozmawiali ze sobą o przeszłości, o tym co ominęło Dytryka w życiu jego syna i na odwrót. –Ojcze, czy zwalczyłeś swój żal? Czy Bóg się do Ciebie odezwał? Czurban posmutniał, pokręcił tylko głową. Po chwili odrzekł: Chciałbym prosić cię o pomoc synu. Mój kres jest bliski, czuję to każdego dnia coraz bardziej. Pomóż mi zmazać moje grzechy. Dopuściłem się na Wschodzie strasznych czynów, mam na rękach krew chrześcijan… Każde ze słów niosło kolejne łzy do oczu starca.

- Oczekiwałem jakichkolwiek wieści od ciebie. Myślałem, że nie żyjesz… Prośba nie zostanie odrzucona, ale wiedz że twoje dawne decyzje wciąż wzbudzają we mnie niechęć. Nie wiem co pcha ludzi do bezmyślnego zabijania. I to w imię wiary? Nawet papież nie może uświęcać śmierci!

- Mam nadzieję, że nigdy tego nie będziesz musiał rozumieć…- odrzekł Dytryk patrząc na wyłaniający się w dali zamek Alberta. - Bądź spokojny. Nasza ziemia jest nie tylko urodzajna w dobra doczesne. Bóg o nas nie zapomniał, chociaż czasami może się zdawać inaczej. Myślę, że znajdziesz u nas spokój ducha i odkupienie- zakończył Albert poklepując ojca po plecach, po chwili dodając:  A wspominałem ci, że w kalendy maja pojmę za żonę córkę Dzierżka? Widać było na pomarszczonej twarzy Dytryka malujący się coraz wyraźniej szczery uśmiech. W zamku przy palenisku i suto zastawionym stole rycerz z Brodą radził ojcu co ma czynić. – W kwestii twoich grzechów radzę poczekać do maja. Mówią, że wówczas mają przybyć do Henrykowa zakonnicy z Lubiąża. Mądre głowy znające boskie prawa na pewno ci pomogą. - Nie jestem pewien mój synu, spotkałem kilku cystersów na swojej drodze, i wiem że mogą się różnić między sobą niczym Pan Jezus i szatan…

- W pobliskim Kamieńcu mamy jeszcze kanoników regularnych pod ojcowską ręką samego Wincentego z Pogorzeli! Niestety także i te słowa nie dały żadnego efektu.

-Ojcze, jest jeszcze święta figura Naszej Pani. Mówią, że czyni cuda. Niecały dzień drogi stąd, w Bardzie. Tam Bóg na pewno przemówi do ciebie za Jej wstawiennictwem. Zanim jednak zaprzątniesz Im głowy, złożymy wizytę mnichom. Dytryk zgodził się. Podniósł kufel piwa i wzniósł toast.

* * * * * * * *

Kwiecik opowiadał historię mrużąc jedno oko, wpatrując się drugim w pusty kubek. Zwrócił wzrok na opata. Ten pokręcił głową na znak dezaprobaty dla kolejnej dolewki. – W takim razie niech jeden z braci sam opowie resztę! Widzę po twarzach, że kilku z założycieli jest pośród nas! – chłop rozejrzał się po celi wyraźnie dając im do zrozumienia, że ich pamięta. – Bracie Krzysztofie, jak to było, co? Czy to przypadkiem nie brat rozmawiał z Dytrykiem o jego grzechach? – Nie. To śp. opat Henryk. Bóg w tym momencie pamięci ci ujął Kwiecik, żeby twoją pychę okiełznać! – Jak brat ma tak opowiadać, to niech lepiej zamilczy na wieki, wieków!- podniósł głos Kwiecik powracając w nurt opowiadania. – W maju przyszły zaślubiny Alberta ze Sławą, córką rycerza Dzierżka. Piękna śląska uroda prosto z Barda. Byli szczęśliwi, a pan Dytryk radował się razem z nimi. I ja tam byłem, tańce prowadziłem, miód piłem, dziewki chędo… -starym zwyczajem wyhamował w półsłowie, opat wykonał tylko gest palcem w kierunku zbereźnego Kwiecika, który przeszedł od razu do meritum -28 maja roku pańskiego 1227 przybyli do Henrykowa pierwsi założyciele waszego szacownego klasztoru. Na ich spotkanie wyszedł Dytryk z Albertem…

* * * * * * * *

Słońce przypiekało lica gapiów, którzy zebrali się w Henrykowie aby powitać nowych mnichów.  – Już idą, widzę ich! – mała dziewczynka krzyczała do wszystkich zebranych wzbudzając pośród nich żywsze zainteresowanie. Na horyzoncie pojawił się korowód mnichów. Było ich dziewięciu. Pierwszy szedł opat Henryk. Twarz miał  pociągłą, wyczytać z niej można było niezwykłą powściągliwość. W ciszy dotarli do tłumu. Henryk wyciągnął rękę i uczynił znak krzyża: -Panie Boże, Ty który uświęciłeś pracę rąk ludzkich, pobłogosław swoim sługom i tej ziemi, aby jej plony pomnażano na chwałę Twoją… Po tych słowach wszyscy mnisi spuścili głowy i w ciszy odmówili modlitwę. Przez tłum przebił się Albert. Podszedł do Henryka i w dworskiej manierze skłonił się po czym zaprosił w gościnę do swego zamku. Henryk odmówił, wyłgując się pilniejszymi sprawami. – W takim wypadku zapraszam opata na krótki spacer po okolicy. Proszę o to w imieniu umęczonej duszy mego ojca, był krzyżowcem… Opat Henryk spojrzał na Alberta, skinął głową na zgodę. – Ale muszę z nim porozmawiać sam. To spowiedź Panie z Ciepłowód. Albert wdzięcznie się uśmiechnął, po czym wyprowadził opata przez zgraję gapiów. Po chwili dołączył do nich Dytryk, który odszedł z opatem w kierunku lasu, pozostawiając Alberta i tłum daleko w tyle.  – Ojcze, zgrzeszyłem. Zabijałem chrześcijan…

- Walczyłes pod Konstantynopolem Dytryku? Nie zamartwiaj się. Pan Bóg jest miłością, dzięki pracy i modlitwie dostąpisz jego domu- kończąc Henryk rozłożył ręce w kapłańskim geście. – Ale czy on się ode mnie nie odwrócił?  - Jestem pewien że wciąż o tobie pamięta. Sam biskup Soissons zapewniał was pod murami, że w tym przypadku śmierć wroga oznacza chwałę dla Boga…czasami trzeba ponieść wielkie cierpienia, żeby dostąpić zbawienia.

– Co zatem opat proponuje takiemu starcowi jak ja? Nie mam już zdrowia ani do siania, ani do żniw… – Nie masz siły pracować, módl się zatem! Kiedy nastanie Twój czas, dusza oczyści się z grzechu ciała za sprawą Pana. Dytryk przytaknął opatowi, czując iż nic więcej od niego nie wyciągnie. Henryk po ojcowsku poklepał Czurbana po plecach, starając się wlać w jego serce nieco nadziei. Albert dostrzegł powracającą dwójkę już z daleka. Wskoczył na grzbiet wierzchowca i pogalopował w ich stronę. Mina ojca nie pozostawiała żadnych złudzeń. Dytryk wciąż był smutny. Rycerz z Brodą siedząc mocno w siodle wyciągnął rękę w jego kierunku: - zatem do Kamieńca, ojcze? Czurban lekko się uśmiechnął i podał synowi rękę. Ten wciągnął go na konia i razem pogalopowali w kierunku klasztoru kamienieckiego.

* * * * * * * *

- Noc miał pan Dytryk niespokojną podówczas. We śnie widział jak Pan wysyła po niego aniołów. Czuł iż kres jego bliski, a ciężar grzechów ani trochę nie zelżał. O poranku pan Albert wraz ze świtą osiodłali konie, uregulowali zapłatę z karczmarzem i niedługo potem ich oczom ukazał się kościół, piękny, a duży na 130 kroków! Mówię wam, Pan Wincenty wraz z regularnymi postarał się…

- I co dalej? Pan Dytryk znalazł tam spokój? – dociekliwość młodszego brata tylko nasiliła się. Kwiecik pokręcił  głową, litując się jednak nad niedoświadczonym mnichem nie odpowiedział nic. Zaburczało mu za to w brzuchu tak głośno, że niektórzy z zebranych zaczęli przez okna celi wypatrywać nadchodzącej burzy. – Pan Łyka wyjednał spotkanie z szacownym Panem Wincentym. Postawny to mąż, a pewny swych zasad i niezłomny. Podjął gości jak wymaga tradycja. Potem pozostawił pana Alberta i jego służbę przed drzwiami kościoła, zaprosiwszy do wewnątrz pana z Czurbanów i jego umartwioną duszę. Niestety moi mili braciszkowie niewiele wiem o tym, co wydarzyło się w murach rzeczonej świątyni. Z tego, co później opowiadała służba Pana Łyki, Dytryk nie wyszedł wcześniej niż wypaliła się świeca o długości jednej stopy. Gawęda musiała być płomienna i żalu pełna, albowiem ciche łkanie dobiegało z wnętrza kościoła calutki czas! Biedny pan Czurban…Słowa i ton miarkowane przez Kwiecika docierały do serc zebranych wokół cystersów napawając ich współczuciem dla Dytryka i tego przez co przechodził. – Nie miał Bóg nad nim litości. Kiedy już opuszczał progi kościoła bezwładnie się przewrócił, przytomność przy tym tracąc. Dobrze, że silne ramiona ma Pan Łyka… Wtedy opat Wincenty uczynił znak krzyża na głowie starca i szepnął do ucha Alberta, aby ten czym prędzej wyruszył z nim do Barda, gdzie jest cudowna figura Naszej Pani, „To jego jedyna szansa Albercie”- tak ponoć wołał do nich żegnając się w bramie.

* * * * * * * *

Czym prędzej Pan z Ciepłowód poprowadził orszak z nieprzytomnym ojcem do Barda. Podbiegłszy do bram kaplicy, która podówczas należała do kamienieckich augustianów, zaczął w nie stukać. Niebo rozświetlały już gwiazdy. Po chwili otworzył zaspany brat. W ręce dzierżył pochodnię, którą o mało nie spalił Albertowi brody. – Jam jest Albert z Brodą, pan na Karczynie i Ciepłowodach, proszę w imieniu swoim i mojego starego ojca o gościnę… Mówiąc to pokazał dopiero co wybudzonemu zakonnikowi list od Wincentego. Jego oczy szybko się rozwarły. Zapraszając do kaplicy pobiegł pierwszy rozniecając kadzidła i zapalając świece. – Połóżcie szacownego ojca tam, na ławie. Bracie Bonifacy, przynieś wodę święconą i koc. Nie martwcie się, Nasza Pani nie takie cuda czyniła! – Mnich uspokoił nieco Alberta i jego świtę.  – Gdzie ja jestem? Moje plecy…ałć!... Wzrok opatulonego w koc Dytryka lustrował wnętrze nieznajomego mu miejsca. W nosie kręcił go zapach kadzidła. – Takie same czułem w Konstantynopolu…czy to aby piekło? Nagle jego oczy napotkały figurę Maryi, Cudownej Pani z Barda. Była majestatyczna, z jej kolan Jezus błogosławił światu. – Zatem to niebo!…Moja Pani…czy jest u twego boku moja Cristina?... W głowie Dytryka pojawiały się obrazy z przeszłości, w których biegał z nią po Wrocławiu, kochał się w małżeńskim łożu... -Jednak opat Henryk miał rację, śmierć zmyje grzechy… grzechy…  Dytryk spojrzał na dłonie. Zmęczony i na wpół przytomny widział na nich krew, w uszach rozchodziły się jęki jego ofiar. Znowu stracił przytomność. Zza okna całemu zajściu przyglądał się Albert, który nie mógł powstrzymać płaczu. Chciał wejść i pomóc ojcu. Dopiero czterem postawnym mnichom udało się go powstrzymać.

* * * * * * * *

- Nie mówcie Kwiecik, że Pan z Brodą podniósł rękę na regularnych!? – rzekł nieco zszokowany brat młodszy. – Oczywiście, że nie! Pan Łyka to rycerz z krwi i kości! Od niego powinieneś się habitku uczyć manier! Za to czekał pod wejściem do kaplicy do samiuśkiego ranka, kiedy to dzięki Naszej Pani i jej wstawiennictwu Dytryk o własnych siłach opuścił świątynię. Ależ musieli być szczęśliwi… - Więc tak się kończy historia Dytryka? – młodszy brat nie do końca rozumiał jaki ma to związek z podjęciem przez Alberta ślubów krzyżowych. – Niestety nie moi drodzy braciszkowie… Pan Dytryk owszem, wyszedł z zawieszenia między niebem a ziemią dzięki Matce Boskiej, jednak jego sumienie wciąż spokoju dać mu nie chciało. Wówczas to Pan Albert poradził się swoich najbliższych, zaufanych. Z dumą mogę rzec, że i mnie o zdanie pytał! – Chyba wiem do czego zmierzasz Kwiecik, a właściwie do kogo-opat przerwał opowieść. – Tak szanowny opacie, tak bracie Krzysztofie i wszyscy tutaj zebrani. Poradziłem Panu Łyce, aby ten zwrócił się ku naturze i przodkom naszym. Opowiedziałem mu o Jeszku z Sambic… – Herezje! Zabobony! Bluźnierstwo! Przecie to szarlatan wcielony i guślarz! Mówią, że dzieci porywa jak żydzi… - pełna gama zaściankowości i przesądów wylała się z gardeł niektórych mnichów. – Mogą mnie szanowni braciszkowie potępiać, ale skoro Bóg nie chciał mu pomóc, to któż mógł inny…

* * * * * * * *

W czerwcu roku pańskiego 1227 Albert przybył pod chatę dwurękiego wtedy jeszcze Kwiecika, aby jako starszego w wiosce zapytać o radę. -Jeszko? Opowiedz mi o nim coś więcej starcze.

- To pustelnik i wróż. Ludzie powiadają, że potrafi przewidzieć przyszłość i z choroby wyleczyć… Może i by szanownemu panu Dytrykowi pomógł! Mnie dał kilka ziół, a po nich żadna z dziewek już nie narzekała! - Mamy się udać do guślarza? Chyba postradałeś zmysły Kwiecik! Jesteśmy dziećmi bożymi, nie wolno nam… - przerwał Albert nie zwracając uwagi na kwiecikowe dygresje. Nagle ozwał się głos sędziwego Czurbana: - Synu, nie żyw nienawiści do czegoś, czego nie znasz. Jedźmy do Sambic. To może być moja ostatnia szansa. Kwiecik pojaśniał na twarzy: – Mądry z pana człowiek, panie Dytryku! Znajdziecie go na wzgórzu, tam gdzie orły wiją gniazda… Następnego dnia  Albert wraz z Dytrykiem i kilkoma zbrojnymi udali się do Sambic. Droga do chaty guślarza prowadziła przez strome wzgórze porośnięte gęstwiną, w której przemykały cienie głodnych wilków. Dwa z nich rzuciły się na podróżnych, skończyły jednak na ostrych jak brzytwa grotach włóczni zbrojnych. Wreszcie na szczycie ukazał się rozłożysty dąb, a pod nim skromna chata. Jeszcze dobrze nie doszli do niej, gdy nagle usłyszeli głos dobiegający z jej wnętrza. – Wejdź Dytryku, nie daj czekać przeznaczeniu! Albert chciał wejść wraz z ojcem. – Nie Albercie, to moje przeznaczenie. Zbrojni obstawili chatę na wypadek, jeśli miałoby się wydarzyć coś niedobrego.  Dytryk na wstępie wyczuł w powietrzu znajomy zapach konstantynopolitańskich kadzideł. Wzdrygnął się. – Nie musisz się bać. Wiem co przytrafiło ci się na Wschodzie. Już chyba wszyscy to wiedzą. Jestem zaszczycony, że wybrałeś się do mnie. Jeszko wstał wynurzając się z jednego z ciemnych kątów chaty. –Usiądź, zaraz zobaczymy co matka ziemia dla ciebie przygotowała. Dytryk usiadł, na prośbę guślarza upuścił do naczynia nieco krwi z palca. Jeszko dodał kilka ziół, dolewając  swojej. Kiedy mieszał to wszystko, ogień w palenisku rozżarzył się większym płomieniem. Jeszko wydawał się być niewzruszony. Odmawiał pod nosem zaklęcia w języku nieznanym Dytrykowi. Nagle wstał i wychylił naczynie, pociągając duszkiem całą jego zawartość. Ogień sięgnął niemal strzechy, po czym wrócił do normalnych rozmiarów. Oczy Jeszka stały się czarne. – Matka ziemia mówi do mnie Dytryku. Chce ci coś przekazać… Jeszko co jakiś czas przerywał trzęsąc się z bólu. Tym bardziej Dytryk był wdzięczny guślarzowi za to, co robi dla niego. Nagle głos Jeszka zmienił barwę na kobiecą o głębokim i majestatycznym brzmieniu. Ciało guślarza uniosło się nad ziemię. Z jego ust padła przepowiednia: Twoim grzechem nie śmierć na sumieniu, ale wielki żal, który do niej cię zapędził. On się jeszcze pojawi, ale nie doczekasz tego!... Po ostatnim słowie ciało Jeszka runęło na ziemię. Ogień w palenisku zgasł. Dytryk był przerażony. Podszedł do guślarza, ale ten nie pozwolił się dotknąć. Wbrew własnej woli Dytryk opuścił chatę.

* * * * * * * *

- No pięknie! Lepszej bajki w życiu nie słyszałem! – Jeden z mnichów w klasztornej celi począł śmiać się  na głos. – Możecie mi nie wierzyć, ale to szczera prawda! Niestety przepowiednia Jeszka nie dała spokoju panu Dytrykowi do samej śmierci, która przyszła po niego w Boże Narodzenie roku pańskiego 1228. Na łożu śmierci wyznał ją Panu z Brodą. Ani jeden, ani drugi nie rozumieli jej. Bo jakże ma się pojawić żal, skoro się go nie da doczekać? Niestety prorocze słowa spełniły się!- głos Kwiecika wprawił wszystkich niedowiarków w celi w osłupienie. Po kręgosłupach spływały kolejne ciarki… - Niedługo potem, w styczniu roku pańskiego 1229 pani Sława poczęła córkę…

* * * * * * * *

Przeraźliwy krzyk Sławy rozszedł się po zamku w Ciepłowodach. Po chwili dało się usłyszeć wtórujący jej płacz dziecka. Do izby wszedł Albert. Jego smutek po stracie ojca odszedł na chwilę w niepamięć. Jego oczom ukazała się córka. Rycerz nie wykrztusił z siebie ani słowa. Ujął tylko dziecko w ramiona. Promieniał ze szczęścia. Następnego dnia, kiedy Łyka odwiedzał grób ojca przybył do niego posłaniec z zamku: - Panie, nie jest dobrze… Pani Sława… Płacz uniemożliwiał mu dokończenie zdania. Albert ujął go za ramiona i mocno potrząsnął: - mów na Boga!... – Pani Sława umiera panie… Rycerz szybko wskoczył na konia i pogalopował do zamku. W izbie zastał żonę w gorączce i bólu. Ledwie wyznała mu po raz ostatni miłość, po czym oddała ducha. Zamek obiegł płacz i jęk rycerza. Jego serce pogrążyło się w żalu, jakiego w życiu nie czuł. Klęczał u jej ciała, wreszcie zrozumiał co czuł jego ojciec, gdy odeszła Cristina. Do komnaty wszedł posłaniec. – Mój pan, książę Henryk przysyła wieści. Zamierza on podjąć krzyż i wyruszyć tego roku do Prus bić się z poganami za grzechy i za Boga. Pragnie abyś, tak jak on, złożył śluby krzyżowe, i wyruszył u jego boku. Albert w ciszy uniósł się na proste nogi. Kierował nim wielki żal. Podszedł zapłakany do posłańca, który właśnie zdał sobie sprawę z nieodpowiedniości chwili, w której przyszło mu przekazywać wieści. Rycerz wyrwał mu z ręki kawałek materiału z wyszytym czerwonym krzyżem, po czym rzekł:  – Przekaż Henrykowi, że może na mnie liczyć… Posłaniec wyszedł. Rycerz posłał po mamkę i córkę. Jej widok przypominał mu żonę. Polecił, aby oddano ją do klasztoru cysterek w Trzebnicy i nigdy o niej nie wspominano w jego obecności. Po tym spał całe trzy dni.

* * * * * * * *

Mnisi przeżegnali się kiedy Kwiecik skończył zdanie. Niektórzy zaczęli odmawiać modły za duszę zmarłej. - Od tej pory Pan Łyka już nigdy nie był taki jak kiedyś. Wtedy to zapisał waszemu klasztorowi za grzechy swoje i ojca dwa rzeczone pługi w Ciepłowodzie, a że nie miał męskiego potomka to i chciał oddać wam całą ziemię w posiadanie jeśli nie uda mu się wrócić z wyprawy, a mówią, że liczył na śmierć podczas podróży…Musiał wtedy zrozumieć, iż przepowiednia się spełniła. Żal przeszedł z ojca na syna. Bogu dzięki, że stary pan Dytryk nie musiał tego oglądać... Brat młodszy posmutniał. Nie chciał już o nic pytać.

* * * * * * * *

Kiedy opat Piotr spisywał słynną księgę henrykowską w 20 lat po śmierci Kwiecika, natrafił na wspominki o Albercie. Całą historię raczył ująć w słowach: W owym czasie, gdy klasztor w Henrykowie był zakładany, był pewien rycerz dosyć potężny, imieniem Albert, z przydomkiem po polsku „Łyka", mieszkający w Ciepłowodzie. Ten to Albert pojął za żonę córkę pewnego rycerza, imieniem Dzierżko; miał z niej córkę, po której urodzeniu żona jego natychmiast umarła. Po jej śmierci Albert nadał klasztorowi część swej majętności, Ciepłowoda, o obszarze dwóch pługów na wieczyste posiadanie za duszę swego ojca, podówczas zmarłego, i za swoje grzechy.(…) To nadanie owego Alberta dokonane zostało roku Pańskiego 1229. Tegoż roku poszedł tenże Albert za grzechy swego ojca i swoje do Prus.

-------------------------------------------------------------------------

Pisownia zgodna z oryginałem

Michał Czerniawski

0

Dodaj komentarz

Dodając komentarz akceptujesz regulamin forum

KOMENTARZE powiadamiaj mnie o nowych komentarzach

REKLAMA