Noc była burzowa. Wśród błyskawic i huku piorunów pięcioro przyjaciół w willi nad Jeziorem Genewskim zasiadło do rozmowy o duchach.
W pewnym momencie lord Byron zaproponował: niech każdy z nas napisze jakąś straszliwą historię...
Tak zrodziło się monstrum, które zawładnęło ludzką duszą na setki lat. Stworzyła je 19-letnia Mary Shelley. Jej powieść Frankenstein, czyli współczesny Prometeusz stała się jedną z najsławniejszych książek świata, zaś główny bohater – potwór pozszywany przez doktora Frankensteina z fragmentów ludzkich i zwierzęcych ciał – przeistoczył się w ikonę popkultury. Skąd młoda kobieta czerpała inspirację? Jak zrodził się w jej głowie tak przerażający pomysł? Czy to możliwe, że jego źródeł należy szukać na Dolnym Śląsku?
Śmiertelny eksperyment. Ząbkowice Śląskie to niewielkie miasteczko z ruinami zamku, słynne ze swej Krzywej Wieży, pięknego ratusza i pewnej przerażającej historii z początku XVII w. Za czasów Mary Shelley o Frankensteinie (tak nazywały się wówczas Ząbkowice) mówiono jak najgorsze rzeczy. Na Śląsku wszyscy pamiętali proces ośmiorga grabarzy, którzy z zadżumionych zwłok wytwarzali proszek, a następnie rozrzucali go po okolicy, żeby zarażać mieszkańców i dla zysku „produkować” kolejne trupy. Legenda zamieniła grabarzy w jednego potwora. Ponad 200 lat później, gdy przyszło żyć Mary Shelley, takie historie traktowano już jak mroczne ciekawostki, nadchodziła bowiem nowa era, era szkiełka i oka.
Autorka Frankensteina przyszła na świat w 1797 r. jako Mary Wollstonecraft-Godwin. Jej rodzice świetnie pasowali do swoich czasów. Matka, Mary Wollstonecraft, była znaną feministką i pisarką, ojciec – William Godwin – anarchistycznym filozofem i dziennikarzem. Matka dziewczynki zmarła 10 dni po porodzie i był to pierwszy cień, który położył się na dorosłym życiu pisarki. Po śmierci żony Godwin ożenił się ponownie, ale dokonał fatalnego wyboru, gdyż wdowa Mary Jane Clairmont obdarzyła pasierbicę szczerą nienawiścią. Dla odmiany jedna z jej córek Jane, znana później jako Claire Clairmont, zaprzyjaźniła się z panną Wollstonecraft-Godwin, a ich losy miały się przeplatać przez wiele lat. Mimo że dziewczynki świetnie się rozumiały, napięcie w domu stawało się nie do wytrzymania. Mała Mary została odprawiona do Szkocji, do przyjaciela ojca, z którego rodziną zamieszkała.
Wielka ucieczka. Co musiało się wydarzyć, żeby subtelna dziewczyna dała życie potworowi? – Jeśli uważnie prześledzimy losy Mary Shelley i będziemy czytać między wierszami, wyjaśnienie może nadejść w najbardziej nieoczekiwanym momencie – mówi Jerzy Organiściak, pisarz i regionalista z Ząbkowic Śląskich, który odkrył hipotetyczne powiązania pomiędzy autorką Frankensteina a swoim miastem. Jednym z momentów zwrotnych w życiu pisarki był rok 1812. W czasie wizyty w rodzinnym domu 15-letnia Mary poznała Percy’ego Bysshie Shelleya – radykalnego wolnomyśliciela i poetę. Percy był o niecałe pięć lat starszy od Mary. Jego żona Harriett spodziewała się dziecka, co nie przeszkodziło mu jednak zainteresować się bliżej córką Godwina. Mary odpowiadała mu również intelektualnie – sama wprawiała się w pisaniu.
Szybko doszło do miłosnych wyznań. Shelley był zwolennikiem „wolnej miłości” i chciał dzielić się z przyjaciółmi wszystkim, nawet żoną. Kiedy ta, zajęta dzieckiem, przestała spełniać jego oczekiwania, postanowił uciec z Mary z Anglii. 28 lipca 1814 r. o czwartej nad ranem dziewczyna spakowała mały kuferek i wymknęła się z domu. Panna Wollstonecraft-Godwin miała wówczas 16 lat, co w życiu Shelleya musiało być jakąś magiczną liczbą, kiedy bowiem kilka lat wcześniej uciekała z nim prawowita żona, była w tym samym wieku.
Zakochanym towarzyszyła przyrodnia siostra Mary, Claire Clairmont, także szesnastolatka. Żeby jeszcze skomplikować sprawę, Claire podkochiwała się w Percym, a przyszła autorka Frankensteina spodziewała się jego dziecka. Podczas przeprawy rybacką łodzią przez kanał La Manche uciekinierzy omal nie stracili życia, a część drogi do Szwajcarii z powodu braku pieniędzy przebyli pieszo.
Spotkanie z Frankensteinem
Miranda Seymour – autorka najobszerniejszej biografii Mary Shelley – uważa, że być może już w czasie pierwszej europejskiej podróży pisarka zetknęła się ze słowem „Frankenstein”. Ma ono wiele znaczeń: np. kamień Franków, choć samo „frank” można też rozumieć jako „wolny”, „nieuzależniony od nikogo”. 2 września 1814 r. Mary przez chwilę mogła się poczuć wolna, bowiem jej przyrodnia siostra zostawiła ją i Shelleya na kilka godzin samych. Zakochana para wybrała się na przejażdżkę łodzią. Nad Renem zacumowali w miejscu, z którego widać było zarysy tajemniczego zamku Frankenstein. Każdy w okolicy znał związaną z nim legendę i chętnie ją opowiadał. Możliwe, że Mary i Percy też ją wtedy usłyszeli.
W 1673 r. w zamku przyszedł na świat Konrad Dippel, syn pastora. W czasie studiów parał się alchemią, usiłując wyprodukować złoto, mające mu pomóc w realizacji największego marzenia: kupienia miejsca, w którym przyszedł na świat. Konrad zwykł się nawet podpisywać: Dippel z Frankensteinu. Wkrótce stał się w Strasburgu znanym lekarzem, kiedy jednak padło na niego podejrzenie, że rozkopuje groby, by robić tajemnicze eksperymenty, musiał uciekać z miasta. Wtedy wpadł na pomysł, żeby ożywiać zmarłych za pomocą mieszanki z krwi i kości. Zrodzone po śmierci Dippela legendy powołały do życia potwora-kanibala, który ukrywał się przed światem w mrocznych zamczyskach. Ale podobny legendarny potwór miał też grasować w Ząbkowicach Śląskich, czyli ówczesnym Frankensteinie.
– Powstaje więc pytanie, czy Mary Shelley rzeczywiście znała te dwie historie? A jeżeli tak, to czy połączyła je w jedną, czy może jej romantyczna natura uwierzyła, że bestia rzeczywiście istniała? – zastanawia się Jerzy Organiściak.
Gdy słońce śpi, budzą się potwory. W 1816 r. Mary i Percy Shelley ponownie ruszyli na kontynent. Teraz byli już jednak inną parą. Mary miała depresję po śmierci ich córeczki, Shelley jednak nadal usiłował propagować ideę wolnej miłości. Wpychał ukochaną w ramiona przyjaciela, sam zaś próbował uwieść jej przyrodnią siostrę. Ale Claire uczucia ulokowała już gdzie indziej, czego dowodem była ciąża 19-letniej panny. Ojcem dziecka był słynny poeta, lord George Byron. Claire, która sama też usiłowała pisać, zazdroszcząc trochę Mary „posiadania” własnego poety, właściwie uwiodła Byrona. Kiedy ten, nie do końca zainteresowany kochanką, wynajął nad Jeziorem Genewskim willę Diogati, towarzystwo ruszyło, żeby się z nim spotkać.
Lato 1816 r. przeszło do historii pod nazwą „Lata bez słońca”. Był to rok wyjątkowych anomalii pogodowych. W lipcu padał śnieg, gwałtowne burze i mróz niszczyły uprawy, ludzie zamarzali. Pogoda nie sprzyjała wycieczkom, przyjaciele zabijali więc czas dyskusjami. Dołączył do nich jeszcze lekarz Byrona, John Polidori. Przystojny, młodziutki doktor miał już na koncie całkiem udaną powieść i rozprawę o karze śmierci. Interesował się truciznami i zbierał informacje o różnych dziwnych zdarzeniach, wiele czytał.
Pewnego wieczora rozmowa zeszła na opowieści o duchach. Byron zaproponował czytanie Fantasmagorii – zbioru opowiadań o takich właśnie tematach, by po pewnym czasie rzucić hasło: „Niech każdy z nas napisze jakąś przerażającą historię”. Wyzwanie tak naprawdę odnosiło się do Shelleya. Ani Mary, ani Polidori z pewnością nie byli przez gospodarza brani pod uwagę jako godni przeciwnicy. Historia dała jednak Byronowi pstryczka w nos. Tej nocy powstały bowiem dwa potwory, które przeszły do historii literatury. John Polidori miał napisać wkrótce powieść Wampir, która zapoczątkowała zupełnie nowy gatunek literatury fantastycznej. W głowie Mary zaś zrodził się pomysł na Frankensteina, który sławą zaćmił osiągnięcia pozostałej trójki.
– Historia o doktorze Viktorze Frankensteinie, który z fragmentów zwłok tworzy nowego człowieka, ma wydźwięk filozoficzny. Sugeruje to sam tytuł: Frankenstein, czyli nowoczesny Prometeusz – mówi prof. Tadeusz Ţabski z Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego. – Mary Shelley pokazuje, że Frankenstein chciał się znaleźć na miejscu Boga i to okazało się niewykonalne. Autorka nie dała potworowi imienia, dlatego dostał je potem od nazwiska swego twórcy. Zawsze zadziwiało mnie, że w tej, napisanej zresztą z talentem, powieści uczony od razu odrzucił swoje dzieło. Przecież Frankenstein powinien być zachwycony, że zdołał stworzyć człowieka.
– W powieści jest mowa o tym, że student uniwersytetu w Ingolstadt, Victor Frankenstein, dąży do stworzenia nowego gatunku – tłumaczy dr Anna Gemra z Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego. – W tym kontekście jako znaczące można odczytywać imię twórcy monstrum: Victor, czyli zwycięzca. Ufny w siłę ludzkiego rozumu, dumny z własnych osiągnięć, nie zastanawia się, co się stanie, gdy już zrealizuje swoje marzenie. Szuka odpowiednich fragmentów ciał w kostnicach i rzeźniach, na cmentarzach. Szyjąc z nich „nowego człowieka”, sprowadza życie jedynie do jego materialnego wymiaru. Tworzy hybrydę, istotę niejednorodną nie tylko pod względem cielesnym, ale także duchowym: zgodnie z oświeceniową myślą filozoficzną, której echa widać w książce Shelley, ciało i umysł (dusza) były ze sobą nierozerwalnie związane. Nie może więc dziwić, że nie dał on swemu dziełu imienia. Imię określa bowiem tożsamość istoty nazwanej. Ponadto w wielu kulturach coś, co nie ma nazwy, nie istnieje. Jeśli zaakceptować taki punkt widzenia – Frankenstein nie uznaje istnienia tego czegoś.
Scena, w której Victor ożywia swoje „dziecko”, jest przeciwieństwem sceny z Księgi Rodzaju. Tworząc świat i człowieka, Bóg wiedział, że to, co zrobił, było dobre. Frankenstein osiągnąwszy cel, dostrzega jedynie ohydę swego dzieła, porzuca je, ucieka. Jako (s)twórca jest kompletnie nieodpowiedzialny. Opuszczony przez „ojca” potwór nie jest jednak zły „z natury”, choć jego wygląd sprawia, że ludzie go odrzucają, utożsamiając brzydotę cielesną z „brzydotą” duchową. Początkowo potwór jest jak biała karta, jak dziecko, które uczy się powoli wszystkiego. Jego postać może nawet wzbudzać wzruszenie czytelników. Przypomina ludzi, ciągle na nowo uczących się świata, w którym przyszło im żyć: zresztą postać monstrum jest interpretowana często jako alter ego Frankensteina. W końcu potwór prosi swego „ojca”, aby stworzył drugą, podobną do niego istotę, która by go nie odrzuciła. Kiedy Frankenstein odmawia, monstrum zaczyna zabijać jego bliskich, by pokazać mu, jak smakuje samotność. W ten sposób przejmuje nad nim władzę, stwierdzając: Ty jesteś moim twórcą, ale ja – twoim panem.
– Powieść ukazuje też obawy przed zagrożeniami płynącymi z naukowych eksperymentów, w których przekracza się pewne granice. A w czasach Mary Shelley przeprowadzano różne próby stwarzania życia. Wspomnijmy choćby Erasmusa Darwina, dziadka Charlesa, który zamknął w probówce kawałek makaronu i gdy zobaczył, że coś się w środku rusza, uznał, że być może właśnie nastąpiła spontaniczna kreacja życia – tłumaczy dr Anna Gemra. – Frankenstein to dojrzała powieść filozoficzna, w której autorka podejmuje polemikę z wieloma popularnymi wówczas ideami, przede wszystkim zaś ukazuje konsekwencje traktowania nauki jako nowej religii. Nauka ma zastąpić Boga, ma dać odpowiedź na wszystkie pytania – ale według autorki chyba nie daje.
W całej historii Mary Shelley nie ma bardziej dyskutowanego momentu z jej życia niż wieczór w Villa Diodati. Biografowie usiłują poznać tajemnicę inspiracji pisarki. Mary miała wtedy zaledwie 19 lat i tkwiła w trudnym, niestabilnym, ale pasjonującym związku.
– Być może widziała francuskie eksperymenty, podczas których odcięte głowy podłączano do prądu tak, że poruszały oczami czy ustami? – zastanawia się dr Anna Gemra. Wiele czasu spędzała z Johnem Polidorim, który podkochiwał się w młodej pisarce. Zainteresowany okropieństwami Polidori także wiele czytał i jako jedyny z towarzystwa mógł poznać historię sprzed dwóch wieków, która zdarzyła się w Ząbkowicach Śląskich, czyli Frankensteinie, i opowiedzieć ją Mary.
– W latach 80. XX w. szukałem informacji na temat pochodzenia nazwy naszej miejscowości – mówi Jerzy Organiściak. – Prawdopodobnie „przywieźli” ją ze sobą pierwsi osadnicy – założyciele miasta, pochodzący z Frankonii, z historycznej krainy nad środkowym Renem. Franz Toenniges, historyk i znany niemiecki grafik, przysłał mi wtedy kopię artykułu z Newe Zeyttung z 1606 r. Napisał go i opatrzył grafikami Jerzy Kress. Newe Zeyttung był dużym tygodnikiem wydawanym w Augsburgu. W numerze, który otrzymałem, znajdował się wstrząsający opis zdarzeń, do których doszło w naszym Frankenstei-nie. Potem informacje o tej przerażającej sprawie ukazywały się z pewnością w różnych źródłach.
17 stycznia 1606 r. na miasto spadła dżuma – w ciągu kilku miesięcy zmarła 1/3 mieszkańców. Ludzie byli w szoku. Ale kiedy opadły emocje, zaczęły się poszukiwania winnych. Wtedy ktoś skojarzył atak choroby z pracą miejskich grabarzy. Wkrótce pojmano pierwszych podejrzanych: ośmiu grabarzy, wśród nich dwie kobiety.
W najstarszej zachowanej kronice miasta – Annales Frankostenen autorstwa burmistrza Ząbkowic Marcina Koblitza – jest relacja z tego wydarzenia. U podejrzanych przeprowadzono rewizje, znajdując wiele pojemników z trującym proszkiem, które rzekomo wytwarzano z ludzkich zwłok. Powiało grozą. Zaczęły się przesłuchania: Ci po torturach w śledztwie zeznali, że sporządzali zatruty proszek i tenże kilka razy w domach rozsypywali, progi, kołatki i klamki u drzwi smarowali, przez co wielu ludzi zatruło się i poumierało. (....) Rozcinali także brzemienne kobiety i wyjmowali z nich płody, a serca małych dzieci zjadali na surowo. (...) Pewien nowy grabarz pochodzący ze Strzegomia zhańbił w kościele ciało młodej dziewicy.
Trudno dziś powiedzieć, czy oskarżeni mówili prawdę, czy też kłamali pod wpływem tortur. Sypali z pewnością nieistniejących wspólników.
20 września 1606 r. odbył się proces, a następnie egzekucja na obrzeżach miasta. W tamtych czasach publiczne zabijanie należało do nielicznych, do tego bezpłatnych rozrywek. Grabarz, którzy zhańbił dziewicę, został pozbawiony męskości za pomocą rozżarzonych obcęgów. Dwie osoby spalono żywcem. Teraz należało już tylko czekać, by zaraza się cofnęła. Niestety, dżuma nie przyjęła ofiary i została w mieście jeszcze kilka miesięcy.
– W październiku 1606 r. ewangelicki proboszcz Samuel Heinnitz wygłosił sześć dziękczynnych kazań z modlitwami na każdy dzień w intencji pokonania zarazy. W 1609 r. ukazały się one drukiem w Lipsku pod wyszukanym tytułem: Historia prawdziwa o kilku wykrytych i zniszczonych trucicielskich dziełach diabelskiego łowcy w czasie zarazy roku 1606 w mieście Frankenstein na Śląsku. Tutaj właśnie pojawił się po raz pierwszy „diabelski łowca”, przedstawiony przez Heinnitza jako wyobrażenie zła, które opanowuje ludzkie umysły i popycha do niecnych czynów – tłumaczy Jerzy Organiściak. – Ten „diabelski łowca”, będący filozoficzną przenośnią, został z czasem „przekształcony” w postać rzeczywistą z krwi i kości – obrzydliwego potwora Frankensteina, a jego nazwa wzięła się z pewnością od nazwy miasta.
W przedmowie do drugiego wydania Frankensteina, napisanej przez Shelleya, wspomina on swoją rozmowę z doktorem Polidorim na temat tego, czym jest człowiek. Tylko narzędziem czy jeszcze czymś więcej? Być może specjalista od kary śmierci miał przed oczami przerażające relacje z Ząbkowic? Z całego towarzystwa dostęp do augsburskiej gazety mógł mieć tylko on.
– Trzeba jednak pamiętać, że Frankenstein to było dość popularne nazwisko w tamtych czasach – mówi dr Anna Gemra. – Poza tym Mary Shelley mogła znać także historię o Golemie i pod jej wpływem napisać swą powieść.
Straszne sny
Sama Mary Shelley tłumaczyła, że pewnej nocy w koszmarnym śnie ujrzała „bladego studenta bezbożnych nauk, przed którym klęczała zjawa człowieka”. Potem zaś ożywił to coś za pomocą specjalnej maszyny.
Praca nad powieścią zabrała autorce ok. 10 miesięcy. W trakcie pisania, po powrocie z willi Byrona, Mary i Percy dowiedzieli się o samobójczej śmierci prawowitej żony Shelleya. Ciężarna Harriett utopiła się w Hyde Parku. Wyłowioną z jeziora lekarze usiłowali przywrócić do życia za pomocą impulsów elektrycznych. Możliwe, że wstrząśniętej Mary zapadła w pamięć informacja o tym, jak próbowano reanimować kobietę. – Prawdopodobnie nigdy nie dowiemy się już, z jakich fragmentów informacji Mary Shelley stworzyła swego bohatera, ale nasze miasto oparło swoją promocję na Frankensteinie – mówi Jerzy Organiściak. – Trzeba pamiętać, że ożywiony stwór jest na początku jak dziecko – wzrusza i wywołuje w czytelniku łzy. To książka o potrzebie bliskości, miłości i akceptacji. Chcielibyśmy pokazywać go tak, jak zrobiła to Mary Shelley, a nie w sposób, w jaki wypaczyła tę postać popkultura.
Mirada Seymour, autorka biografii Mary Shelley, zapytana o możliwe powiązania Ząbkowic Śląskich z Frankensteinem, mówi: – Przykro mi, ale nigdy nie słyszałam tej historii i trudno mi skomentować tak intrygującą możliwość.
W Regionalnej Izbie Pamiątek w Ząbkowicach znajduje się Laboratorium Frankensteina. Ponure pomieszczenie ze sklepionymi łukami ma atmosferę, która sprawia, że kolana mimowolnie drżą. Na półkach stoją preparaty, na stole narzędzia chirurgiczne, w tle słychać „straszną” muzykę, skrzypią drzwi. Dorota Wrona, kierownik Izby, mówi, że Frankensteina boją się głównie dorośli.
– Krzyczą, są przestraszeni. Dzieci intuicyjnie czują, że „monstrum” nie jest takie złe, śmieją się, patrząc na atrapę ożywionej bestii – wyjaśnia.
Od lat w maju w Ząbkowicach odbywa się Weekend z Frankensteinem, w czasie którego przez miasto przechodzi Parada Potworów. Imprezę wymyślił Jerzy Organiściak. Weekendowi towarzyszą przeglądy filmów grozy, spotkania z autorami science fiction i fantasy. Każdy w Ząbkowicach wie, że Frankenstein jest ich. Okolica pełna jest zresztą mrocznych śladów. W pobliskich Ziębicach na początku XX w. działał przecież Karl Denke, kanibal, który mordował żebraków i sprzedawał ludzkie mięso na targach. Frankenstein to przy nim subtelne monstrum.
– W Ząbkowicach zrodził się też pomysł na powieść Andrzeja Sapkowskiego Narrenturm, której akcja dzieje się na Dolnym Śląsku w czasie wojen husyckich – mówi Jerzy Organiściak. – Nasze miasto chce się promować właśnie dzięki takim wydarzeniom. W czasie Weekendu z Frankensteinem pokazujemy też widowiska, które przybliżają postać genewskiego studenta i jego dzieła. Mam pomysł na konkurs filmowy o Frankensteinie i wiele, wiele niespodzianek.
– Frankenstein to powieść głęboko przemyślana i dotykająca ważnych problemów – mówi dr Anna Gemra. – Jej bohater dojrzewa do odpowiedzialności: porzucający stworzoną przez siebie istotę, odwlekający ślub z podobno ukochaną narzeczoną, kryjący się przed prawdziwym życiem w laboratorium, odmawia ujawnienia „tajemnicy życia” – sposobu, w jaki „stworzył” swoje monstrum. Odmawia, bo już wie, czym grozi „zabawa w Boga”.
Joanna Lamparska
Tekst pojawił się w National Geographic [KLIK]
Joanna Lamparska
REKLAMA
REKLAMA